Dzisiejszy wpis postanowiłam poświęcić konkretnemu tematowi, by zwrócić uwagę na pewien problem. Otóż...
Dębica, mała
mieścinka w województwie podkarpackim. Dotychczas kojarząca się
jedynie z oponami, dziś z bezrobociem i oszustwem. Precedens
dotyczący jednego z osiedli, a dokładniej bloku nieopodal centrum,
idealnie nadaje się na wpisanie do księgi rekordów Guinnessa w
rubryce: przekręty i wyzysk ludzi. Bo jak inaczej określić
sytuację, która powtarza się od kilku lat i uderza bezpośrednio w
mieszkańców?
Mowa tutaj o
rozliczeniach rocznych za centralne ogrzewanie. A dokładniej
kolosalnych dopłatach dla niektórych mieszkańców.
Jeszcze kilka lat
temu każdy miał prawo „grzać” u siebie w mieszkaniu jak mu
pasowało. Spora część czynszu każdego miesiąca idąca na poczet
CO, spokojnie wystarczała na pokrycie kosztów zużycia ciepła i
dawała możliwość decydowania mieszkańców o tym, jak ciepło
chcą mieć u siebie.
To najwyraźniej przeszkadzało spółdzielni
(i nie tylko tej, bo to nie odosobniony przypadek), która
zaproponowała mieszkańcom liczniki na kaloryferach i niczym Święty
Mikołaj obiecała prezenty w postaci zwrotów za CO. Większa część
ludzi zgodziła się skuszona możliwością zaoszczędzenia, a tym
samym zwrotu części nadpłaty za CO w czynszu.
I owszem, na
początku było wszystko pięknie ładnie. Mieszkańcy oszczędzali i
dostawali zwroty, od kilku do kilkuset złotych. Z roku na rok
więcej. Ale przecież nie ma nic za darmo…
Dla tych mieszkańców,
którzy są w stanie przykręcać kaloryfery do minimum, z czasem
całkowicie, jest to opłacalne rozwiązanie. Z kilkuset złotych
sprzed lat, zwroty sięgają kwot nawet 2400 zł (w skali roku w
czynszu przedpłata za CO to ponad 3200 zł).
A co z tymi
mieszkańcami, którzy z różnych powodów nie są w stanie zakręcić
kaloryferów? Wydaje się, że powinni mieć minimalne zwroty bądź
wcale. Lecz niestety, sytuacja wygląda bardziej okrutnie. Z
początkowej ceny za zużytą jednostkę ok. 6-8 zł, nagle, z roku na
rok, zrobiło się 14 zł. Dlaczego? Otóż bardzo prosta odpowiedź.
Spółdzielnia zamawia energię na blok. W momencie niezużycia całej
energii automatycznie wzrasta cena za jednostkę. Bo przecież ktoś
za niezużytą energię musi spółdzielni zwrócić. Rachunek jest
prosty. Kto nie grzeje, nie odczuwa tego. Uderza to w tych, którzy
grzeją choć w minimalnym stopniu.
Tak więc przykładowa sytuacja
sprzed roku. Jedno z mieszkań, na parterze, narożne. Zużycie w
ciągu roku to niecałe 350 jednostek. Nie jest to dużo, biorąc pod
uwagę średnie zużycie jakie powinno przypadać na mieszkanie
(temperatura pokojowa), nawet trzeba powiedzieć, że bardzo mało. I
proszę bardzo, dopłata prawie 3 tys. złotych! Dlaczego? 350
jednostek przy wcześniejszych średnich zużyciach 1000-1500
jednostek to mało, lecz przy zużyciu od 0-50 to już dużo. Do tego
dochodzi przedpłata za CO w czynszu i okazuje się, że za
mieszkanie 74 m2 ogrzewanie przez pół roku wynosi prawie 6 tys.
złotych! Jeszcze rozumiem, gdy odkręcałoby się kaloryfery „na
full” i można by było w samej bieliźnie po mieszkaniu chodzić.
Lecz 350 jednostek to wcale nie jest dużo i nie zapewnia to
temperatury pokojowej, wręcz przeciwnie. Przy parterowym, narożnym
mieszkaniu, jest po prostu zimno. I za to jeszcze dopłata 3 tys.
Spółdzielnia hojnym gestem rozłożyła dopłatę na raty. Cóż za
wspaniałomyślność.
Ale to jeszcze nie
koniec. Wydawać by się mogło, że po takiej sytuacji, nie powinno
być powtórki z rozrywki. Polak mądry po szkodzie. Tak więc
kolejny rok i oszczędzanie jeszcze większe. To samo mieszkanie.
Kaloryfery odkręcone dosłownie minimalnie, by choć w najmniejszym
stopniu przebić zimno w mieszkaniu, dogrzewanie grzejnikiem
elektrycznym. „Nie dam dziadom zarobić”. Przychodzi rozliczenie
za centralne ogrzewanie i co? 2200 zł dopłaty! Przeglądając całą
tabelkę kwot i rozliczeń oczom ukazuje się stan licznika w pokoju
narożnym… 605. No jakim cudem?! Przez całą zimę kaloryfer
maksymalnie odkręcony na „1”, rurki pionowe obie zimne (przy
obiegu ciepła w bloku, przynajmniej jedna powinna być ciepła). Na
ścianach przy podłodze, ok. 20cm pas wilgoci. A licznik wskazuje
600. Kpina!
Na innym z osiedli
ludzie na zimę ściągają kaloryfery i wynoszą do piwnicy.
Zakładają w momencie spisywania liczników ;] Niektórzy ponoć
ściągają liczniki i trzymają w lodówce, żeby przypadkiem nie
nabiły jednostek w jakiś magiczny sposób.
Wnioski nasuwają
się same. Nieważne co zrobić, spółdzielnia i tak na swoje
wyjdzie i znajdzie na to sposób. Oczywiście kosztem mieszkańców.
Na pytanie „co z tym teraz zrobić” pracownik spółdzielni
rozkłada ręce twierdząc, że i tak nic się nie wskóra. Pozostaje
siedzieć cicho i płacić? Za co? Za marznięcie i chorowanie dzieci
w zimie? Za powoli pojawiającą się wilgoć na ścianach? Nabijając
kieszenie spółdzielni? Sytuacja zdaje się być bez wyjścia. Czy
aby na pewno?
A co ze „znikającą
wodą”? Kolejny ewenement spółdzielni. Jakby mało było na
dopłacie za CO, spółdzielnia dodatkowo dokłada koszty za wodę, z
którą nikt nie wie co się dzieje. Po prostu znika. Poza
licznikami. Oczywiście obietnice lepszych zaworów i liczników
spełzły na niczym, a wody z roku na rok znika więcej. A kto za to
musi zapłacić? Chyba nie trzeba mówić. Ciekawym jest również
fakt, że jest to rozkładane na mieszkańców w dziwny sposób.
Mianowicie im więcej wody zużywasz w skali roku, tym więcej musisz
zapłacić za „znikającą wodę”. Nieważne czy cieknie z kranu
u Ciebie czy sąsiada z innej klatki. Nieważne gdzie ona znika.
Koszty w wysokości zużycia wody w ciągu miesiąca bądź dwóch,
jako mieszkaniec musisz pokryć. Parodia jednym słowem.
Reasumując całość
tych precedensów odpowiedź jest tylko jedna. Nieważne czy
rozliczenia za CO czy wodę są sprawiedliwe. Nieważne czy zgodne ze
stanem faktycznym. Ważnym jest tylko nabijanie kieszeni spółdzielni.
Mimo wszystko wciąż
nasuwa się pytanie. Co można z tym zrobić?
Może ktoś z Was, drodzy czytelnicy, coś poradzi w tym temacie? Jakakolwiek pomoc bądź rada będzie bardzo przydatna. Z góry dziękuję.
Pozdrawiam.
PannaEM
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz