Łączna liczba wyświetleń

O blogu

Witam Cię. Weź filiżankę kawy, kubek herbaty i usiądź wygodnie. Pozdrawiam. Panna Em

wtorek, 8 listopada 2016

Wszystko ma swój koniec

To jeszcze nie czas na postanowienia noworoczne. I w sumie takim postanowieniem bym tego nie nazwała, ale pojawiła się pewna decyzja. 
Po dłuższym zastanowieniu postanowiłam zamknąć bloga. Wszystko ma swój czas. Początek i koniec. 
Blog założony był w danym celu. Może nawet nie jednym. Lecz główny z nich został osiągnięty i można ująć, że wyczerpany. 
Miał być swego rodzaju "lekarstwem". Nie będę się rozpisywać jakim. Ci, którzy śledzą bloga od początku, wiedzą.
Inne cele niestety spaliły na panewce. Trochę szkoda. Miały one otworzyć drogę do kolejnych, nowych. Niestety nie udało się. Cóż.  
Dlatego też projekt, który zaczęłam również odpuszczam. Czy całkowicie, tego jeszcze nie jestem w stanie stwierdzić. Lecz patrząc na to, jaką rolę pełnił blog w tym projekcie, nikła szansa, że na nowo się go podejmę. Ale, żeby nie było, nie mówię całkowite NIE.  

W życiu próbuje się różnych rzeczy, stawia się pewne wyzwania. Nie wszystkie udaje się osiągnąć. Czasem marzenia po prostu muszą zostać w sferze marzeń i nie są w Naszym zasięgu. Czasem wydaje Nam się, że wiele możemy. Tworzymy sobie jakiś wyimaginowany obraz swoich możliwości. Możliwości, które są zbyt małe na osiągnięcie celu. 
Czasem to, co dla Nas jest czymś wielkim, wcale takim nie jest. Czasem Nasze starania nie są takimi jak Nam się wydaje. Czasem są tylko zlepkiem złudzeń opartych na zaprzeczaniu samemu sobie. Że jednak to wszystko mało. 

Dlatego też czasem trzeba odpuścić. Przestać żyć w bańce złudzeń i zdać sobie sprawę, że coś po prostu nie ma sensu. Że nie wszystko jest osiągalne dla Nas. Że marzenia marzeniami, a prawdziwe życie czasem się z nimi mija. Zdjąć różowe okulary i przyjąć zwykłą codzienność...
I mimo, że ...


... zrobić to trzeba...

Biorąc pod uwagę, że jednak na blogu jest kilka tekstów, do których fajnie byłoby kiedyś wrócić, zostanie on usunięty dopiero końcem tygodnia, w niedzielę wieczorem.
Wszystkim osobom odwiedzającym i udzielającym się w komentarzach, dziękuję. 

Pozdrawiam 
PannaEM

niedziela, 6 listopada 2016

Samotność w sieci

Dziś bez zbędnych wstępów o braku czasu, itp., itd., postanowiłam poruszyć pewien temat. Czy dotyczący sporej liczby osób? Myślę, że tak, ale ciężko mi stwierdzić jak dużej. Czy narastający? Pokusiłabym się o stwierdzenie, że chyba tak. Ale do rzeczy.

Obecnie w internecie dostępnych jest masa portali randkowych. Do wyboru do koloru. Tych, którzy z nich nie korzystają, śmieszy i dziwi fakt, że inni to robią. Wiele osób nie wierzy w to, że można poznać w ten sposób kogoś wartościowego. Szczerze mówiąc ja również przestaję w to wierzyć. I nie opieram tego tylko i wyłącznie na swoich doświadczeniach.
Mam w swoim gronie pewną liczbę osób. Jedni są w szczęśliwych związkach, formalnych lub nieformalnych, inni singlami. Zadowolonymi z tego stanu rzeczy bądź nie. I właśnie ta ostatnia część ludków, dzieli się też na kilka grup. 
Są osoby, które "rozglądają się" za kimś do pary, a inni zagorzale szukają. I robią to w "realu". Wychodzą z założenia, że w ten sposób najlepiej znaleźć kogoś. 
Wreszcie są i Ci, którzy z własnych jakiś powodów swoje poszukiwania kierują na wspomniane wyżej portale.  
I właśnie na tych powodach chciałabym się skupić. A jest ich na pewno sporo. Ile osób, tyle może być powodów. I to chyba największy problem. Bo o ile w życiu realnym, owszem można kłamać i oszukiwać, lecz nie zawsze jest to łatwe. Za to w sieci - banalnie proste. Można dodać jakieś super wyretuszowane foto, "strzelić" opis w superlatywach daleki od prawdy i do woli łechtać swoje ego lajkami, serduszkami i buziaczkami od użytkowników. Oczywiście do momentu spotkania w realu, do którego de facto zapewne rzadko dochodzi w takich sytuacjach.

I tu rodzi się pytanie. Więc jak do cholery "dobrze trafić"? Jak wypełnić tą życiową pustkę i wyjść z samotni, gdy wokół masa obłudy i kłamstwa?
Odpowiedź nasuwa się sama i wydaje się banalnie prosta. Skasować konto na portalu i skupić się na realu (i nie czuję, że rymuję heh :P). Wyjść do ludzi...
No tak, niby takie proste, tak? A co, jeśli są osoby, których powody zakładania konta na portalach randkowych, nie są tak błahe jak połechtanie własnego ego?
Co jeśli są to ludzie, którzy bardzo tęsknią za drugą osobą? Którzy w życiu codziennym nie mają możliwości wyjść do kina, klubu czy pomiędzy ludzi? Którzy w życiu realnym aż tak "przejechali się" na innych, że ostatnią deską ratunku został im internet? Co jeśli przez wcześniejsze doświadczenia uleciała pewność siebie i własnej atrakcyjności? 
Owszem, odpowiedź również nasuwa się od razu. Dać sobie spokój i poczekać. Jak to mówią "miłość sama przyjdzie, nic na siłę". 
I jak najbardziej zgadzam się z tym. Lecz sytuacje są różne. Czasem to czekanie staje się coraz bardziej uciążliwe, a tęsknota urasta do kolosalnych rozmiarów. Czasem te samotne wieczory i milczący telefon potrafią odbierać każdą pozytywną chwilę z życia...
Tak więc. Czy zapracowany samotny kawaler nie zasługuje na nic więcej? Czy samotna matka przez cały czas skupiająca się na wychowaniu dziecka/dzieci nie ma prawa do odrobiny miłości? Czy sympatyczny, ale nieśmiały blisko 40tki nie zasługuje na to, by za szczery uśmiech, taki sam otrzymać? 
Jak to w piosence Maryli Rodowicz... 


"Chuda jak słomka cizia-blond i z lichym torsem starszy pan 

tęga madame, co z psiną  przez osiedle mknie 

ruda z parteru i jej mąż, zrzęda w berecie lila-róż 
jurny fabryki stróż o jednym tylko śnią - 

wszyscy chcą kochać, choć nie przyznają się 


tak pięknie jak w kinie, jak we śnie 
wszyscy chcą kochać do utraty tchu 

zmysły postradać bezpowrotnie 
choćby raz, jeden jedyny raz... 

głodna modelka, krawiec mruk, dama co z nagła wpadła w cug 
grubas w tureckim swetrze, pijak z baru "miś" 

grafik co preferuje jazz, aktorka w norkach, fryzjer gej 
wdowa, co szlocha w noc, o jedno proszą los."

Tak. Wszyscy chcą kochać. Człowiek z natury nie jest stworzony do bycia samotnym. Potrzebna jest druga osoba, by przytulić, pocałować, wesprzeć. Dać miłość i pozwolić, by druga osoba mogła ją dać. 
Zwykle w życiu kieruję się zasadą "chcieć to móc". W tym wypadku niestety nie zdaje ona egzaminu... Mimo, że ...


Jednak życie potrafi być okrutne...

Pozdrawiam
PannaEM

poniedziałek, 26 września 2016

Ustawa antyaborcyjna - jestem PRZECIW

Zastanawiałam się długo czy zabrać głos tutaj, na blogu w tym temacie. Podobnie jak zastanawiałam się nad odniesieniem się do tematu imigrantów, jakiś czas temu. Każdy ma prawo mieć własne zdanie. Ma prawo je również wyrażać. Poza prawem, jest i to, że nie powinno się narzucać własnego zdania innym. Tak myślałam do tej pory i myślę nadal. 
Lecz skoro ktoś chce coś narzucić mojej osobie, a ja mam prawo się wypowiedzieć, to to robię. Dlatego też postanowiłam wyrazić swoje zdanie na temat ustawy, która parę dni temu została przegłosowana w sejmie. 

Oczywiście, jeśli ja mam prawo się wypowiedzieć, tak i inni mają prawo skrytykować moje zdanie. Zdaję sobie z tego sprawę i biorę pełną odpowiedzialność za hejty.

Więc moi drodzy, jak to jest z własnym zdaniem? Jak to jest z prawem wyboru? Jak jest z decydowaniem? Wygląda na to, że nijak. 
Tak, jestem przeciwko ustawie antyaborcyjnej. 
Tak, uważam, że aborcja powinna być dostępna w kilku przypadkach. 
Tak, uważam, że kobieta powinna mieć prawo wyboru. 

I proszę bardzo, możecie mnie za to zlinczować. Za to, że mam własne zdanie i chcę mieć prawo wyboru jako kobieta.

W ostatnim czasie masa informacji, postów, komentarzy na ten temat. Niektóre popieram, w innych dorzuciłabym swoje 3 grosze, jeszcze inne sprawiają, że nóż w kieszeni mi się otwiera. Argumenty na wszystkie strony wszelakie. 
Wiele z nich biorę pod uwagę, inne są dla mnie komiczne. Moje stanowisko nie jest oparte na zwykłym stwierdzeniu: "po prostu tak". Jest podparte również argumentami. Ważnymi, niestety podważanymi i przeinaczanymi.

A najważniejszym z nich jest: PRAWO WYBORU

Wiele osób będących ZA ustawą antyaborcyjną przeinacza argumenty osób, które są przeciw. Większość powołuje się na wiarę, Boga, zasady, prawa. Większość z tych osób, przedstawiając swoje argumenty osobom takim jak ja, zakłada z góry, że kobiety tłumnie chciałyby drzwiami i oknami "walić po aborcję" (wybaczcie, nie znajduję innych słów na to). Większość z nich obiera stanowisko atakujące. Wjeżdżając na ambicję, robiąc z kobiet niepopierających ustawę, potwory. Większość z nich stawia kobiety przeciwne, jako maszyny do zabijania niewinnych istot. 
Nie ukrywam. Taktyka to strzał w dziesiątkę. Mistrzostwo świata. Najlepiej odwrócić kota ogonem. Brawo. Nie za efekt, a za sposób.
Lecz przerażające jest to, ile osób w ten sposób się nabiera. Ile osób w ten sposób myśli. Zapominając o najważniejszym.
Taka taktyka przysłania tylko to, na co nie powinien zgodzić się żaden człowiek. Odbieranie prawa głosu.

A przecież większość osób będących przeciwko tej chorej ustawie, chodzi o jedno.
O PRAWO GŁOSU. 
O prawo decydowania o własnym ciele, własnym życiu. Czyż nie mam prawa o nim decydować? Chore prawo w Polsce pokazuje, że jednak nie mogę. Chore prawo w Polsce pokazuje, że nie mam prawa decydować o własnym życiu.

Jakim prawem banda ludzi biorących po kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy złotych rocznie decyduje o tym czy jestem silnym psychicznie człowiekiem? Jakim prawem Ci ludzie decydują o tym czy będę w stanie wychować dziecko z gwałtu? Jakim prawem to oni decydują czy będę na tyle silna, by nie popełnić samobójstwa po porodzie dziecka, które umrze parę godzin bądź dni później? Jakim prawem Ci ludzie decydują za mnie? Jakim prawem Ci ludzie, którzy nie muszą martwić się o przeżycie każdego dnia, każą mi rodzić dziecko, które od dnia narodzin, aż do śmierci, będzie potrzebować specjalistycznej opieki czy leków za kilka tysięcy złotych? Na które JA - MATKA, będę zmuszona patrzeć bezsilnym wzrokiem wiedząc, że nie jestem w stanie nic zrobić.
Tak. Wiem. Osoby ZA tą ustawą zaraz wyskoczą z zapisami z ustawy, że przecież to człowiek. Aborcja to morderstwo. Wyskoczą z irracjonalnym tekstem: "a jak Ty byś się czuła na miejscu tego dziecka?", "jak byś się czuła jakby Cię rozrywano na kawałki?" 
A jakbym się miała czuć w 12-stym tygodniu? W momencie kiedy mój mózg (wybaczcie, ale to on jest odpowiedzialny za proces myślenia, czucia, itp.) jeszcze nie ma rozwiniętych funkcji myślowych? I tak naprawdę nie zdaję sobie sprawy co się dzieje? Za to mogę sobie zdać sprawę w wieku lat np. 12-stu, kiedy to patrząc na inne dzieci biegające, krzyczące i bawiące się, że jestem najbardziej nieszczęśliwa przykuta do wózka. Wiedząc, że nigdy nie będę biegać, mówić czy jeść normalnie. Za to mogę zaraz po porodzie płakać w niebogłosy z powodu bólu jaki odczuwam, nie zdając sobie sprawy dlaczego. Mogę również umrzeć z zimna na śmietniku...
Skoro jestem istotą myślącą, mogę również zdawać sobie sprawę z tego, że jestem powodem płaczu moich rodziców, którzy bezsilnie starają się utrzymać mnie przy życiu, zdając sobie sprawę, że każdy dzień może być ostatnim. Że jestem powodem wielkiego smutku, zamiast radości. I mogę być skarbem, jak i przekleństwem. Przekleństwem w państwie, w którym najważniejsza osoba dla mnie, jest traktowana jak rzecz... Jak inkubator. Jak coś bez szacunku. Jak ktoś, kto rodząc mnie, nie wie czy może mnie kochać czy nie. Czy jest w stanie. Jak ktoś, kto z wielkim żalem zostawia mnie w szpitalu na samotność bądź każe umrzeć w worku na śmieci nieopodal bloku. Niszczy tym samym życie i mnie (choć krótkie) i sobie...
Więc jeśli mam się postawić w tej sytuacji, to wolę się nie urodzić...
Wolę nie być tylko ciałem, które przeżywa katusze. Wolę nie być powodem samobójstwa ojca/matki z braku pieniędzy na moje leczenie. Wolę nie być wyrzutem sumienia najbliższej mi osoby. Wolę nie być...

To moje zdanie. Osoby, która wychowuje dwójkę dzieci. Osoby, która chodzi do Kościoła. Nie od picu. Nie po to, by ludzie widzieli czy, by zaklepać sobie miejsce. A z własnej potrzeby. Potrzeby dla siebie. Potrzeby wpajania dzieciom zasad i nauk. Wpajania tego co bardzo ważne. Tego co uczy Nas religia... Nasza religia.
A ta religia nie zabrania prawa wyboru...
Wiele osób, jak wyżej wspomniałam, powołuje się właśnie na religię, wiarę, Boga. Ok. A czyż Bóg nie pozostawił Nam, ludziom, wolnej woli? Czyż nie jest tak, że każdy z Nas zostanie osądzony? Więc czemu niektórzy chcą za życia "bawić się " w Boga?...

I na koniec. Podsumowując.
CHCĘ MIEĆ PRAWO WYBORU!!!

Jako kobieta, jako człowiek. Chcę móc decydować o własnym ciele. 
Decydując się o donoszeniu ciąży z gwałtu, na którą nie miałam wpływu. 
Chcę zdecydować o noszeniu w sobie bardzo chorego dziecka. 
Chcę mieć świadomość, że to moja decyzja. 
MOJA! Matki, która weźmie na barki konsekwencje, na które nie miała wpływu. Matki, która jest na tyle silna, że podoła wychowaniu dziecka innego, równie ważnego. 
Matki, która jest silna sama w sobie, a nie z powodu prokuratora nad nią.

I co jeszcze istotne... Matki, której lekarz odmówi badań prenatalnych inwazyjnych, ze strachu przed powikłaniami...
Pozwoliłam sobie doczytać trochę z racji zarzucania mi, w kilku komentarzach, że nie znam ustawy. 
Obrońcy antyaborcji głośno wołają o tym, że ustawa nie zabrania badań prenatalnych. Co za tym idzie, wykrycia zagrożenia życia matki w ciąży ( co przez ustawę jest chronione) i mnie to zmyliło. 
Więc dla niedoczytanych. Badania prenatalne przesiewowe, bezpieczne dla płodu, wykrywają jedynie podwyższone ryzyko wystąpienia wady płodu. Dopiero wtedy, można wykonać badania inwazyjne, które wiążą się z ryzykiem powikłań... A dopiero wtedy...

Jeżeli badania wskażą na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego uszkodzenia płodu lub nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu, wówczas zgodnie z polskim prawem kobieta może podjąć decyzję o utrzymaniu bądź przerwaniu ciąży. 

Badania mogą wykryć choroby, w przypadku których szybko rozpoczęte leczenie daje większe szanse na jego powodzenie. Ponadto, nie wszystkie kobiety które usłyszały, że dziecko urodzi się z wadą rozwojową, przerywają ciąże - wszystkie kobiety mają jednak prawo wiedzieć, o możliwości przeprowadzenia takich badań.

Do tej pory tak było. Dlatego też ustawa przeczy również pomocy chorym. Bo skoro broni nowopoczętych i uważa ich za ludzi myślących, w momencie, gdy potrzebne byłyby badania inwazyjne, lekarz odmówi ich zrobienia, obawiając się powikłań i konsekwencji. Co za tym idzie, odmówi leczenia osoby chorej. Poprzez chore prawo...

Nie jestem zwolennikiem aborcji. Nie uważam jej za antykoncepcję. Nie uważam jej również za alternatywę antykoncepcji. Nie jestem za legalizacją aborcji. Nie mając nad sobą tej ustawy, nie mam zamiaru pieprzyć się na prawo i lewo i latać po aborcję co 5 minut...
Ale jestem kobietą i jestem ZA PRAWEM WYBORU!




wtorek, 23 sierpnia 2016

Początek

Ostatnio pisałam o przerwie na blogu, ze względu na coś co staram się powoli realizować. Jest to trudniejsze niż myślałam heh. Pisanie na blogu to pikuś w porównaniu z tym, na czym teraz się skupiam.
Długo zastanawiałam się czy opublikować tutaj to, co udało mi się już napisać. Miałam mieszane myśli czy dzielić się czymś, co jest dopiero w zalążku. 
Po długich namysłach stwierdziłam, że chciałabym znać Waszą opinię. Czy to co piszę może mieć swój finał w postaci Waszych chęci poznania ciągu dalszego. Czy to co zaczęłam może być tym, z czym przysiądziecie wieczorem. I z ciekawością będziecie chcieli poznać dalsze losy bohaterki mojej książki...
Dlatego przedstawiam Wam wstęp i początek projektu, który realizuję :)

"Mam na imię Klara. Mam 36 lat…
Słucham właśnie jakiejś smętnej piosenki, która w moim mniemaniu odmienia moje życie. Znowu... Z każdym brzmieniem, każdą nutą, każdym słowem. I mimo że leci po angielsku, nie mając kompletnie słownego związku ze mną, rozpływam się w jej dźwiękach…Tak. Kolejny raz jestem sentymentalną wariatką w środku nocy… wsłuchującą się...
W głos, którego zazdroszczę, nuty, których nie potrafiłabym sama napisać, klimat, którego nie potrafiłabym stworzyć… Zazdroszczę…

Zazdroszczę chyba zbyt wielu rzeczy. Szczerych uśmiechów na ulicy, beztroskich spojrzeń, rutyny, która nie zabija. Zazdroszczę miłości, spokoju, poczucia bezpieczeństwa. Planów na przyszłość i ich realizacji, umiejętnego dokonywania wyborów, trafnych decyzji. Zazdroszczę i…

Marzę…
Mając 36 lat, każdego dnia budząc się rano, marzę… Mimo tych wszystkich sytuacji, lat, wciąż to robię. Nadal wierzę, że gdzieś tam, kiedyś czeka ktoś. Coś co odmieni moje życie. Tak jak ta smętna piosenka każdego wieczoru… Wieczoru pełnego myśli i analiz. Pełnego zwątpień, nadziei i wiary. Wiary, że poranek w końcu przyniesie coś innego…
. . .

Tej nocy również położyłam się z takimi myślami. Takimi jak co wieczór, jak przez ostatnie kilka lat… Lecz tym razem bez nadziei, bez wiary w zmianę. Tym razem wiedziałam, że nic już nie będzie takie jak dotychczas. Wiedziałam, że wszystko się zmieni. Miałam rację. Tej nocy umarłam...
_____________________________________________________________________________


Rozdział I:

Chłodny, zimowy wieczór. Prószył delikatny śnieg, a w powietrzu roznosiła się atmosfera zbliżających świąt. Jak co roku, ruch na ulicach. Jak to 23 grudnia, święta tuż tuż. Ludzie spieszący się na ostatnie zakupy, niektórzy chcący załatwić swoje ostatnie sprawy lub wracający do domu z delegacji. Jedni przemykając szybko w swoich ciepłych samochodach z włączoną klimatyzacją, inni otulając się szalikiem szybkim krokiem przemierzali chodniki. 
Para zakochanych nie zważała na lekki mróz. Spacerując powoli rozmawiali. Blondynka o długich włosach i różowych policzkach gestykulując próbowała coś wytłumaczyć swojemu chłopakowi, on słuchał z uwagą. Po chwili odpowiedział coś. Zapał dziewczyny opadł, mina nabrała dziwnego wyrazu. Czyżby gafa? Szybkim gestem uszczypnął dziewczynę, szepnął coś do ucha, poprawił jej czapkę, a za chwilę oboje się śmiali. Gdy tak szli chodnikiem, przytuleni, otulała ich aura radości. Ciągnęła się za nimi niczym cień i wzbudzała uśmiech mijających przechodniów. Tak jakby każdy znajdujący się w jej zasięgu musiał się uśmiechnąć.
Lecz mimo bijącej atmosfery od zakochanych czy zbliżających się świąt wieczór nie dla wszystkich był taki radosny… Dla niektórych okazał się innym niż co roku. Tego wieczoru ktoś nie dotarł do domu na święta, by cieszyć się i świętować z rodziną. Tego dnia zdarzyło się coś, co wydaje się Nam, że zdarza się tylko w filmach, wiadomościach czy opowieściach innych ludzi. W tym momencie zmieniło się życie wielu osób, choć jeszcze nie zdawali sobie z tego sprawy…

. . .

Obudziła się i rozglądnęła wokół. Wszystko było jakieś znane. Aparatura przy łóżku, białe ściany, pusta sala. Światło migające nad łóżkiem. Wszystko takie same jak… Jak wtedy? Przymknęła na chwilę oczy. Wspomnienia zaczęły powracać jakby to było wczoraj. Z każdą chwilą coraz to wyraźniejsze. Klatka po klatce układały się w całość. Wypadek, telefon, szpital. „Nie żyje”. Na nowo pojawiło się wspomnienie tego pamiętnego przedświątecznego wieczoru… Poczuła się jak wtedy, gdy dowiedziała się o śmierci bliskiej osoby i musiała jechać do szpitala zindetyfikować ciało. Tamtego wieczoru, ponad 20 lat temu widziała to samo co dziś. Pusta sala, migające światło, szpitalne łóżko. Niepewność, ogromny strach i przepełniające odczucie złego…

Z tą różnicą, że tym razem to ona leżała na tym szpitalnym łóżku. Tym razem aparatura raz po raz wydawała rytmiczny dźwięk świadczący o tym, że życie nie opuściło tej sali.
Zacisnęła mocniej powieki, by odegnać tamto wspomnienie. Znów otworzyła oczy. Przyzwyczajając się powoli do światła wokół, co raz wyraźniej zaczęła dostrzegać otoczenie. Sala nie była biała, lecz zielona. Miganie nad łóżkiem ustało, a aparatura przestała być tak drażniąca. Rozglądając się powoli po sali zauważyła, że nie jest w niej sama. Obok, ktoś…? Ciężko było dostrzec czy to kobieta czy mężczyzna. Opatrunki zakrywały większą część twarzy, ramiona, klatkę piersiowa i brzuch. Nieznana obok osoba spała. Rytmicznym, choć świszczącym dźwiękiem dawała znać o każdym swoim oddechu.

Odwróciła uwagę od osoby obok i skupiła ją na sobie. Widok ją przeraził. Ręce w całości zabandażowane i kołdra. Tyle była w stanie dostrzec. Nic więcej. Lecz poza wzrokiem, powoli budziły się inne zmysły. Poczuła ucisk na nogach, klatce piersiowej i twarzy. Próbując się podnieść poczuła przeszywający ból… Znów przymknęła oczy. To dzieje się naprawdę. Cholera, ja tu jestem! To nie sen. Zdała sobie sprawę, że leży gdzieś, z jakiegoś powodu i poza osobą równomiernie oddychającą obok, jest tu sama. Nikt nie może jej powiedzieć co się dzieje, czemu tu się znalazła i co się stało. Poza aparaturą obok i oddechem współlokatora/ki z sali nic innego nie słychać. Poza bólem, który zaczął napływać do jej ciała… nic nie czuć. Przymknęła znów oczy z nadzieją, że jednak to sen. Odczucie, złudzenie, jakieś pieprzone wyobrażenie. Przecież ludzie śnią tak realnie, że nie wiedzą, czy to sen czy jawa. Czemuż ona nie może być jednym z nich? Do cholery, czemu?!

Bo to nie sen… Ból z każdą chwilą zaczął narastać. Nigdy nie czuła czegoś takiego. Krążącego po całym ciele, że nie wiadomo gdzie się zaczyna. Ogłupiającego, przeraźliwego i odbierającego wszystkie zmysły, reakcje, możliwości. Poza krzykiem… Poza dziwnym dźwiękiem, który wydobył się z jej ust. Krzyk, wołanie, prośba? Nie można tego sprecyzować. Raczej cichy szept, w który włożyło się cały wysiłek. Szept mówiący: „pomocy”, „powiedzcie mi co się dzieje”, „cholera, co ja tu robię”, „boli!”. Szept, który zacisnął się na guziczku wzywającym pielęgniarkę. W jaki sposób? Nie wiedziała. Po chwili usłyszała kroki z oddali, zbliżające się powoli. Ostatkiem sił uchyliła powieki. Przy łóżku stała kobieta w jasno błękitnym stroju. A może to zieleń? Nie była w stanie stwierdzić. Włosy chyba blond, warkocz oparty na ramieniu. Popatrzyła na urządzenie obok, poprawiła kołdrę, wyciągnęła strzykawkę i wstrzyknęła jej zawartość do czegoś wystającego z bandaży na ręce. Ból zaczął ustępować, a ciało po chwili stało się lekkie jak piórko. Odlatywało. A ona? Z dalszą nieświadomością wszystkiego co się dzieje, odpłynęła…"
Cdn.

Jakiekolwiek komentarze, pozytywne czy negatywne, mile widziane :)
Pozdrawiam
PannaEM

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Chwilowa przerwa

Dzisiejszy wpis będzie dość krótki. Raczej informacyjny. 
Otóż z powodu nawału obowiązków, moje pisanie na blogu może być dość mocno ograniczone. Pomijając pracę stałą, jak i dorywczą, dzieci i wszystko co z nimi związane, podjęłam się również realizacji pewnego projektu. Ważnego dla mnie, ale też pochłaniającego sporo czasu. Wolnego czasu, który do tej pory poświęcałam na bloga. 
I niestety musiałam wybrać. 
"Projekt" ten jest dla mnie swego rodzaju postanowieniem, które założyłam sobie już jakiś czas temu. Przyszła pora, by zacząć je realizować. Myślę, że zajmie to minimum kilka miesięcy. 
Tak, chodzi o książkę. Ci, którzy mnie znają, wiedzą jaką ma to dla mnie wartość.
Zdaję sobie sprawę, że mój blog nie jest powszechnie czytany, ale również jest kilka osób, które czasem czekają na nowe wpisy. Dlatego też chcę przeprosić za zmniejszoną aktywność tutaj. 
Myślę, że dla miłośników mojego pisania, projekt, który staram się ogarnąć, będzie rekompensatą nieobecności na blogu. A ja na pewno dołożę wszelkich starań, by nią był. To jedno z marzeń, które odkładałam zbyt długo...

  
Dlatego też liczę na Waszą wyrozumiałość i cierpliwość. 
Jak również proszę o odrobinę dobrych fluidów i trzymania kciuków, bym podołała wyzwaniu, którego się podjęłam. Myślę, że jak uda mi się zrealizować to marzenie, i ja i Wy, będziemy zadowoleni :)

Tak więc PannaEM zaczyna pisać książkę :) 
Wreszcie!!! :)

Pozdrawiam
PannaEM

sobota, 30 lipca 2016

Samotne rodzicielstwo to nie tylko podwójna miłość...

Wpis w podobnym klimacie już kiedyś przewinął się przez bloga, lecz zdecydowanie byłam z niego niezadowolona. Tak to czasem jest. Raz pisanie leci tak, że ciężko nadążyć z pisaniem, myśli same układają się pod palcami. A czasem mimo tematu, chęci i wiedzy co chce się przekazać, kiepsko to wychodzi. Coś nie styka. 
Dlatego dziś podejście nr 2.

Jeden z częściej poruszanych tematów w dzisiejszych czasach. Co raz mniej traktowany jak temat tabu. Co raz mniej wytykania palcami...
Tak, moi drodzy. Kiedyś samotne rodzicielstwo, zwłaszcza, panna z dzieckiem, nie było niczym, czym można by się chwalić. Nie mówiąc już o tym, by cokolwiek negatywnego mówić na ten temat.  Tak było kiedyś, lecz niestety i w tych czasach, nadal często można spotkać się z opiniami typu: "chciałaś to masz", "nie trzeba było ...", "nie zastanowiłaś się to teraz nie narzekaj". Nadal szykanowanie (jeśli oczywiście się pojawia) dotyczy w większości rodzica samotnego, a nie tego, który odszedł. Krytyka i krzywe spojrzenia kierowane są w stronę rodzica, który ponosi cały trud wychowania, a nie na tego, który z tego trudu się zwolnił.

Oczywiście są i plusy. Tak kochani. Są plusy samotnego wychowywania dzieci. Jak to się mówi: podwójna miłość, podwójna duma, podwójna satysfakcja z sukcesów wychowywania. Wszystko podwójnie, ponieważ mimo niepełnej rodziny, przekazuje się dziecku wartości, które wciela w życie. 

Ale dziś chcę poświęcić się tej drugiej stronie medalu. Tej trudniejszej...

Bo samotne rodzicielstwo to nie tylko podwójna miłość, duma i satysfakcja. To i podwójny obowiązek. Podwójny strach i podwójne obawy. Ba, nawet nie ujęłabym, że podwójne... To ogromna odpowiedzialność, której zmierzyć się nie da. To wielka i przytłaczająca świadomość tego, że zawieźć nie można. To świadomość, że te małe, wpatrzone w Ciebie oczy, pełne zaufania, liczą na Ciebie w każdej sytuacji. To świadomość małej rączki we własnej dłoni, należącej do małej istotki. Istotki, która wie, że jej nie puścisz, gdy będzie spadać. Gdzieś kiedyś znalazłam coś takiego:

"Synek idący z mamą:
- mamo, nie wezmę Cię za rękę, Ty mnie za nią trzymaj
- synku, a jaka to różnica?
- taka, że jakby się coś działo, przestraszę się i mogę puścić Twoją rękę. Ale, jeśli Ty mnie będziesz trzymać, wiem, że Ty mojej ręki na pewno nie puścisz"
- znalezione

Rodzicielstwo może być skarbem, ale i "przekleństwem". Umyślnie używam cudzysłowu. Wiele osób może to negatywnie odebrać. Lecz każdy kto jest rodzicem, nie tylko samotnym, wie o czym mówię. Każdy rodzic, który zmaga się z trudem wychowywania, dbania o dziecko, wie o czym mówię. Każdy rodzic, który nie śpiąc w nocy, czuwa nad chorym dzieckiem, wie o czym mówię. Każdy rodzic, który zna ogromne wyrzuty sumienia za swój podniesiony głos czasem, za brak cierpliwości, za reakcję, której nie planował, wie o czym mówię. A samotny rodzic zna to doskonale. 

Bo samotny rodzic to taki, który zdaje sobie sprawę, że jest sam. Zdaje sobie sprawę, że poza nim, nie ma nikogo. Zdaje sobie sprawę, że jest jedyną osobą, na którą ta mała istotka liczy. Zdaje sobie sprawę, że nieważne ile nocy nie przespał, nieważne ile sił mu zostało. Musi dać radę... 
Musi być bohaterem, który wygoni potwory spod łóżka, lekarzem, który przyklei plasterek na "ziaziu". Musi być encyklopedią, która odpowie na każde pytanie "a dlaczego" czy kucharzem, który przygotuje najlepsza jajecznicę na świecie.
Musi też mieć ramiona, jak skrzydła, na tyle duże, by ochronić nimi swoje dziecko.
Tych ról jest o wiele więcej. A w tym wszystkim wielka świadomość tego, by wszystkie te role wypełnić jak najlepiej...

Tylko, że rodzic, samotny czy też nie, jest tylko człowiekiem. Człowiekiem, który też ma prawo być zmęczony. Człowiekiem, którego cierpliwość nie raz wystawiana jest na próbę. Denerwują mnie... Nie, przepraszam, wku*wiają mnie teksty typu: "chciałaś/eś mieć dzieci to nie narzekaj", "jaki z Ciebie rodzic". Kuźwa. A czy nie narzekamy na pracę, losowe sytuacje czy cokolwiek innego? Czemu wtedy ktoś nie powie "więc po co pracujesz" albo "to czemu wpadłeś pod samochód"? Pokazałoby to irracjonalność słów ludzi, którzy wymawiają je bez zastanowienia.
Jest wiele sytuacji, z którymi musimy się zmierzyć. Planowane bądź nie. Które są ciężkie, na które czasem ponarzekamy czy czujemy, że mamy dość. Czujemy, że nie damy rady czy zawodzimy. A Nasza motywacja, zapał gdzieś umykają. Ale czy to czyni Nas gorszymi?
Czy to, że samotny rodzic mający na sobie podwójną odpowiedzialność i miewa dość, czyni z niego gorszego rodzica od innych? Czy rodzic, który kładąc dzieci do snu, usiądzie wieczorem w kuchni i odetchnie, jest złym rodzicem?
Jedyną "winą" samotnego rodzica może być jedynie to, że kiedyś, w przeszłości, zaufał nieodpowiedniej osobie. Jedyną winą jest to, że chciał kochać i być kochanym. A za tą winę do końca życia będą nieść swoje brzemię...
Brzemię odpowiedzialności, wielkiego strachu i świadomości, że jest jedynym, prawdziwym bohaterem własnego dziecka...
Lecz to nie może przeszkadzać, by ...


Dlatego też, mam jeszcze kilka słów. Drogi samotny rodzicu. Nigdy nie wątp w to jakim rodzicem jesteś. Mimo, że czasem masz do siebie pretensje czy wyrzuty sumienia. Za brak czasu poświęconego dziecku, za podniesiony głos...
Właśnie to pokazuje jakim rodzicem jesteś. Kochającym, dobrym i chcącym dla własnego dziecka jak najlepiej. Wyrzutów sumienia nie mają tylko ludzie, którzy nie znają takiego uczucia jak miłość rodzicielska...
Każdego dnia przychodzi Nam zmagać się z trudami życia, a to co pokazujemy dzieciom i czego ich uczymy, zaowocuje w przyszłości. Nasze dziękuję, przepraszam, żałuję i kocham, nigdy nie będzie docenione przez nikogo tak mocno, jak przez Nasze dzieci...

"Dzieci są wiosną rodziny i społeczeństwa, nadzieją, która ciągle kwitnie, przyszłością, która bez przerwy się otwiera."
- Jan Paweł II

Pozdrawiam
PannaEM



piątek, 8 lipca 2016

Porażka, a porażka

Miał "wylądować" tu inny wpis. Zaczęty parę dni temu, w stresującym momencie i przed pewnym wydarzeniem... 
Plan był, by go dokończyć. Tak, taki był plan. Lecz plany mają to do siebie, że czasem się zmieniają. Może nawet częściej niż czasem...

Dlatego też pomijam sytuację, którą chciałam opisać i idę o krok dalej...

Tak więc porażka :/
I może nie byłaby ona tak irytująca i bolesna, gdyby była zasłużona...
Rodzi się pytanie czy taka może być. Zasłużona bądź nie.
Wydaje Nam się, że porażki są brakiem Naszej konsekwencji, błędami czy nieodpowiednimi decyzjami. Że wiążą się z Naszym negatywnym podejściem i niewiarą w to co się robi. Brakiem pewności siebie i swoich celów. Wydaje się, że Nasze porażki są konsekwencją Naszych poczynań. I w takim wypadku, "zasługujemy" na porażkę (jeśli można to tak ująć). I ...


Lecz jak to zwykle mówię, każda sytuacja ma 2 strony medalu. Tak i w tym wypadku. Dlatego uważam, że są też porażki, na które nie mamy wpływu. Są porażki, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć, a tym bardziej przygotować się na nie. Można to nazwać pechem czy złośliwością losu. Może też nieodpowiednim czasem. Ja skupię się dziś jeszcze na innym powodzie porażki...

Ludzie. Tak, dokładnie tak. Ich kłamstwa, kombinacje i totalny brak jakichkolwiek wartości. Ci właśnie ludzie potrafią każdy Nasz finisz, zamienić w porażkę. I nijak mają się do tego: Nasze podejście, zaangażowanie czy pewność siebie. Nie mówiąc już o wierze w sprawiedliwość. 
Jakakolwiek sprawiedliwość znika, gdy w grę wchodzą poczynania ludzi. Ludzi bez skrupułów, hierarchii wartości czy głębszych uczuć. Znika w momencie, kiedy stajemy na przeciw ludzi, którzy po trupach chcą dojść do celu. Którzy potrafią poświęcić nawet najważniejsze życiowe wartości, by tylko wyjść na swoje. 

Dlatego też nikt, kto posiada jeszcze choć ułamek wiary w sprawiedliwość czy ludzi, nie jest w stanie przygotować się na taką porażkę. Porażkę, która pokazuje, że "wygrywa" ten, kto bardziej zakombinuje i bardziej przekonująco kłamie. Kto w oczach innych potrafi "grać" niczym najlepszy aktor, a Nam śmiać się w twarz. Ktoś kto przekracza wszelkie możliwe granice, by triumfować...

I można powiedzieć "nie otaczaj się więc takimi ludźmi". Bardzo trafne i dobre rozwiązanie. Niestety w praktyce nie zawsze sprawdzające się. Czasem niestety tacy ludzie istnieją gdzieś w Naszym życiu i nie mamy na to wpływu. Często istnieją przez jakieś Nasze decyzje z przeszłości, których już cofnąć nie możemy. I to jedyna Nasza porażka. Choć i na nią znalazłoby się wytłumaczenie. 
Ponieważ wpuszczamy do Naszego życia ludzi-aktorów, wierzymy, ufamy, dajemy szansę. A jedyne co dostajemy to nóż w plecy. I czasem ta jedna decyzja, ciągnie się latami za Nami, nie dając możliwości na wygraną. Bo kłamca zawsze zostanie kłamcą...

W ogóle to paradoksem jest to, jak potrafią sobie radzić w życiu tacy ludzie. Kurczę. To irytujące. Tu człowiek stara się żyć zgodnie z pewnymi zasadami, często próbować naprawić własne błędy, być fair i mimo "ran na plecach" nie skreślać ludzi i wierzyć w nich. I za to dostaje się kopniaka w tyłek :/
A taki jeden z drugim, kombinator i kłamca, wychodzi z triumfującym uśmiechem z wielu sytuacji. Co najgorsze, robi to nadal i "dzięki temu" raz za razem wychodzi na swoje. Boszz, wniosek nasuwa się jeden. Kłam, oszukuj i kombinuj ile wlezie, a "kara" i odpowiedzialność i tak Cię ominie. Musisz tylko jeszcze więcej kombinować. I więcej naiwniaków owinąć wokół palca :/ I niestety coraz to więcej takich osób spotykam. Albo inaczej, przekonuję się na nich... I bądź tu mądry i pisz wiersze -,-

Lecz, mimo takich sytuacji, mimo takich kopniaków... Mimo takich ludzi, jakich się spotyka na swojej drodze, jestem wierna jednemu przekonaniu...


Bo w dzisiejszych czasach, mając kontakt z takimi ludźmi, o których pisałam, a mimo to nie tracić wiary, to czyste wariactwo... No cóż, w takim razie jestem wariatką.
Jestem wariatką, bo gdzieś w głębi wierzę w coś takiego jak sprawiedliwość (zaznaczam, daremne jest szukanie jej w polskich urzędach ;]) Wierzę w to, że karma wraca.
Wierzę, choć moja wiara jest ostatnio zachwiana, że za złe trzeba zapłacić, a za dobre zostanie się wynagrodzonym dobrem. 
Wierzę w to, że to co dajemy innym, zostanie pomnożone przez 100 i wróci...
A mnie w tej chwili rozterek i zachwiania wiary pozostaje jedno...


Ja na to nie pozwolę, a Ty?

"Nie pod­dawaj się rozpaczy. Życie nie jest lep­sze ani gor­sze od naszych marzeń, jest tyl­ko zu­pełnie inne."
- William Shakespeare 

Pozdrawiam
PannaEM


piątek, 1 lipca 2016

Motywacja

Wpis ten planowałam już od kilku dni. Może nie po raz pierwszy, ale bardzo rzadko zdarza mi się mieć najpierw tytuł postu... Tym razem tytuł jest, cały schemat tego co chciałabym napisać, a słów brak...

Może to też troszkę z powodu przegranego meczu Polski z Portugalią. Idealnie wygrana Polski wpisywała się w pozytywny bodziec i podstawę dzisiejszego wpisu. A tu mosz, przegrana. I takie te moje myśli dziś trochę rozbiegane.
Może i nie jestem zagorzałym fanem piłki nożnej, ale przez ostatnie dni sytuacja Polski w Euro była dla mnie budująca poniekąd. Pierwszy raz udało się dostać do ćwierćfinału, półfinał był tak blisko... 

No ale cóż, nie o meczu dziś chciałam pisać :P Mimo wszystko dzisiejszą przegraną Polski z Portugalią można wykorzystać pozytywnie w dzisiejszym wpisie. Taka motywacja, jednak można...

Na wstępie (choć wstęp już jest i bardziej to już bliżej połowy wpisu niż początku) chciałabym wspomnieć, że dzisiejszy tytuł zrodził się "dzięki" dwóm osobom. Dwóm osobom, którym w ostatnim czasie trochę brak tej motywacji. Dwie całkiem różne osoby, całkiem różne sytuacje, inne powody, efekt ten sam. Motywacji brak. Do grona tych dwóch osób dopisuję również siebie. I też jako całkiem inną osobę, inną sytuację i inne powody, ale jednak.

Motywacja – stan gotowości do podjęcia określonego działania, wzbudzony potrzebą zespółu procesów psychicznych i fizjologicznych, określający podłoże zachowań i ich zmian.
- Wikipedia

Niby jedno słowo, ale jakże istotne. Bardziej istotne niż czasem się wydaje. 
Jakże istotne jest ją posiadać i ją stracić. Jakże istotną rolę odgrywa w Naszym życiu i jak wiele od niej zależy. Kurczę, tak naprawdę zależy od niej wszystko. 

Bo cóż można zrobić bez motywacji? Do czego dojść? Co osiągnąć? Jedyne co przychodzi mi do głowy to wegetacja. 
Tak, to idealna odpowiedź na postawione powyżej pytania. 

Wegetacja - 1.życie organizmu ograniczone do procesów fizjologicznych
             2.życie człowieka pozbawione aspiracji, celów i perspektyw
- słownik PWN

Już sama ta definicja wegetacji powinna dać do myślenia. Bo czyż życie nie powinno być czymś więcej niż tylko "napełnianiem się i wypróżnianiem"? Czyż życie nie powinno opierać się na osiąganiu celów, pragnień? Na wyznaczaniu marzeń i ich spełnianiu? Na mówieniu sobie: "chcę to mieć" i do tego dążyć? 

I tym właśnie jest motywacja. Na stawianiu sobie celów i dążeniu do nich. Na pokazywaniu sobie, że możemy więcej i więcej. Że nie chcemy wegetować. 

Znam wiele osób, które nie zdają sobie sprawy z własnej wegetacji. Które potrafią powiedzieć: "co Ty chcesz? mam ułożone życie, żyję sobie spokojnie, czasem tylko ponarzekam" (do ostatniej części zdania rzadko kto się przyznaje otwarcie). Znam wiele osób, które doszły do pewnego punktu w życiu i nie widzą możliwości dalszego rozwijania się, poprawy sytuacji, bo "przecież dobrze jest jak jest". Znam osoby, które będąc na początku swojej drogi, nie potrafią wybrać kierunku i stoją w miejscu. Znam osoby, które twierdzą, że się wypaliły. Znam osoby, które twierdzą, że może i chcą, ale nie mogą i wynajdują tysiąc powodów, by poprzeć swoje stanowisko. Znam wiele osób i wiele sytuacji. I wiele z tych sytuacji pasuje niestety do definicji wegetacji. 
W tym momencie chcę zaznaczyć, że nie oceniam nikogo ani nie staram się nikomu niczego wmówić. Chcę jedynie zwrócić uwagę i dać chwilę do namysłu. Czy aby na pewno definicja wegetacji wykluczająca motywację, nie dotyczy Ciebie? Czy aby na pewno nie tracisz czasu? Cennego czasu?...

Znalezienie motywacji jest trudną rzeczą, nie mówię, że nie. Zebranie się po dłuższym postoju czy po ciężkiej porażce. To nie takie hop siup. Ok. Zgodzę się i podpiszę pod tym, lecz dzisiejszy przegrany mecz właśnie jest przykładem na to, że walczyć można i się da. Pokazuje, że życie nie jest kolorowe, a "los ma swoje plany". Albo po prostu nie jesteśmy gotowi czasem osiągnąć pewnych celów... 
Umyślnie używam słów "nie jesteśmy gotowi", a nie "nie jesteśmy w stanie". Właśnie dzisiejszy mecz to pokazał. Pokazał, że potrzebujemy lat, by "zaistnieć w Euro". Pokazał, że półfinał jest w zasięgu ręki. Pokazał również, że liczy się też odrobina szczęścia. 
Lecz, by to szczęście mogło "zadziałać" musimy dać mu szansę. Musimy znaleźć motywację, by liczyć się w Naszej życiowej rozgrywce. Punktów nie zdobędziemy siedząc na ławce rezerwowych...
 


Taka jest cała prawda. A wszystko "siedzi" w Nas. Cały zapał, motywacja, chęci. I brak tego. To wszystko jest w Nas. W Naszych "bezpiecznych" decyzjach lub braku jakichkolwiek, Naszej wegetacji, Naszych tłumaczeniach, że nie da rady. We wszystkim co robimy, bądź nie robimy.
Cała walka toczy się w Nas. Z Nami samymi. I to co osiągniemy czy z czego zrezygnujemy. To do czego dojdziemy, momenty, z których będziemy dumni. Albo te, których będziemy żałować, że nie wykorzystaliśmy. Chwile, z których będziemy się cieszyć lub te, które będziemy chcieli cofnąć...
Tak więc życie, motywacja, wegetacja i wszystko inne, jest tylko i wyłącznie Naszym wyborem. Nie sytuacji ani sąsiadki z naprzeciwka. Tylko i wyłącznie Naszym...
Na myśl w tym momencie przychodzi mi film "Secret', który idealnie pokazuje, że wszystko zależy od Nas.
Tylko dlaczego tak trudno się do tego przyznać?
Bo łatwiej "zrzucić winę" na czas, niedogodną sytuację, inną osobę czy zmęczenie. Łatwiej jest znaleźć tysiąc innych powodów...
A to dziwne, tysiąc powodów na "nie" i jeden na "tak"... A jednak "kusimy" się na tą pierwszą opcję. Dlaczego? Bo o tą drugą opcję często trzeba zawalczyć...



Kochana A. możesz więcej niż myślisz. Masz tyle przed sobą... Czas, przyszłość, życie. Wszystko w Twoich rękach. Masz też coś czego może pozazdrościć Ci wiele osób... Miłość i przyjaźń, która nigdy nie pozwoli, byś po upadku leżała i wegetowała... Zapamiętaj :*
Drogi G. pamiętaj, że Twoje życie i przyszłość jest w Twoich rękach. Czasem warto zaryzykować, często warto porzucić przeszłość, zawsze trzeba iść do przodu. Tylko przed sobą możesz znaleźć to, co da Ci szczęście (skoro to za Tobą nie dało).
I na koniec...
Droga PannoEm zacznij brać do siebie to co potrafisz radzić innym i uwierz w to, że nawet w najmniejszych sytuacjach potrafisz wygrać (nawet z cholernym tytoniowym nałogiem :P).

Życie jest w Naszych rękach... 
Żyjmy tak jak chcemy nie żałując tego czego nie przeżyliśmy...

"Wstań, nie skupiaj się na swoich słabościach i wątpliwościach, żyj wyprostowany."
- Jan Paweł II

Pozdrawiam
PannaEM

czwartek, 2 czerwca 2016

Nowa karta

W przeciągu praktycznie tygodnia 4-ty wpis... Rozpisałam się w ostatnim czasie heh. A przecież ani pracy nie ubyło, ani obowiązków. A i dzieci magicznie nie dorosły przez te kilka dni. A jednak czas da się znaleźć :O
Może po prostu wyszukiwałam wymówek dla własnej nieumiejętności ogarnięcia czasu... Do tego nakładające się sprawy, myśli, rozterki. Ciężko było je posegregować, poukładać na odpowiednie "kupki", powybierać z pomiędzy wszystkich mieszających się ze sobą.
W tych przerwach od pisania jednak czegoś brakowało...
Tak to jest. Każdy ma jakieś swoje hobby, o które dba bardziej lub mniej. A gdy odkłada na bok, jakaś pustka...
Ale nie odbiegając od tematu.

Nowa karta.
Zaczynając małym wstępem...


Tak. Dokładnie tak. Nie ma takiej możliwości, by tkwić w sprawach z przeszłości i budować przyszłość. Nie ma możliwości, by skupiać się na dawnych sytuacjach i dążyć do nowych. To jak przewracanie w kółko tych samych kartek w książce, którą zna się na pamięć. Słowo po słowie. A dochodząc do nowych, ręka znów wraca do poprzednich... Czemu?

Powodów na pewno może być kilka. Kurczowe trzymanie się tego, co znane (mimo, że wcale nie jest dobre), obawa przed czymś nowym, wygoda, zrezygnowanie, strach przed powieleniem się schematu... 
I na tym ostatnim dziś się skupię...

Powielenie schematu. To chyba jeden z najczęstszych powodów zatracenia się w swego rodzaju matni, z której nie widzi się wyjścia.
Raz za razem budzi się wewnętrzna niechęć ruszenia na przód, więc wraca się znów na znany tor. 
Niestety obawa przed "powtórką" jest tak wielka, że uniemożliwia przerwanie tego błędnego koła. Czy są to toksyczne związki, relacje, czy wspomnienia i rozgrzebywanie przeszłości. Zwykle kończy się tak samo. Czyli po prostu niczym. Staniem w miejscu. Nawet pokusiłabym się o stwierdzenie, że cofaniem wstecz. Bo jak inaczej ująć fakt, że czas leci nieubłaganie, a my stoimy w miejscu. To nic innego jak tracenie cennego czasu. Czasu, który powinien pchać Nas ku przyszłości, a nie przeszłości...

Ostrożność...
Kolejny powód, by nie stawiać kroków na przód. Kolejny powód, by usprawiedliwić brak decyzji, celów i dążenia do nich.  
Ostrożność. Brzmi mi to słowo w głowie jak echo od paru dni. Przecież to nic złego być ostrożnym. Ba, nawet wskazane. Zwłaszcza, gdy w życiu podjęło się kilka bądź kilkanaście :P niefortunnych decyzji. Zwłaszcza, gdy pewne sytuacje i wybory odcisnęły piętno na Naszym dalszym życiu. Jak najbardziej trzeba być ostrożnym. Lecz...

Jak we wszystkim, tak i w tym nie powinno być przesady. Nawet w ostrożności można zatracić się na tyle, by z pozytywnego znaczenia, odpowiedniej bezpiecznej drogi, przekształcić ją w hamulec zaciągany nieświadomie i w nieodpowiednim momencie.

Tylko jak znaleźć tu teraz złoty środek. Jak odróżnić sytuacje, w których ostrożność jak najbardziej jest na miejscu, od sytuacji, w których powinno się wrzucić na luz?
Szczerze? Nie mam bladego pojęcia o.O
Wszystkie sytuacje są różne, mimo, że często do złudzenia przypominają te z przeszłości. Podobnie i osoby, które spotykamy na swojej drodze. 
Doświadczenia, błędy są po to, by się na nich uczyć, wyciągać wnioski. Ludzie, którzy Nas skrzywdzą powinni uczyć Nas tego, jakimi ludźmi nie powinniśmy się otaczać. 
I owszem. Sama staram się to robić najlepiej jak umiem. Lecz jak rozgraniczyć stare sprawy od nowych? Jak nie przekroczyć granicy szufladkowania i porównywania? Jak dać szansę, a tym samym dlaczego na wstępie odrzucić? 
Powtórzę się... nie mam bladego pojęcia. 

Lecz co mnie w tym wszystkim drażni najbardziej? Racjonalizm i kalkulacja. W pewnym momencie zamiast cieszyć się życiem, przeżywaniem nowych sytuacji i odczuć, przysłania to chęć przewidywania. Chłodna kalkulacja. Oczywiście, wszystko w dobrej intencji jaką jest przerwanie schematu błędów i porażek. Wszystko po to, by już nie cierpieć, nie dawać się ranić. Przewidzieć i stłamsić w zarodku. Lecz czy to jest życie?
A gdzie w tym wszystkim nutka szaleństwa, spontanu i uśmiechu z tego co niesie los? Gdzie w tym wszystkim dziecięca radość życia, którą przecież każdy w sobie ma? Gdzie pójście na żywioł i co ma być to będzie?

Owszem to Nas różni od dzieci. To, że w pewnym momencie bierzemy poprawkę na błędy. To, że rozwijamy z wiekiem Naszą świadomość zagrożeń ze strony świata i ludzi. To, że wiemy co Nas czeka, gdy skoczymy na główkę do płytkiej wody. 
I również tego wszystkiego je uczymy. By nie powielały Naszych błędów, by potrafiły wyciągać wnioski. Lecz i my nie powinniśmy zapominać o tym, czego sami możemy się od dzieci uczyć. Tego, o czym z wiekiem zapominamy...
Radości z drobnych rzeczy, bezinteresownego zaufania i miłości oraz tego, że...

    
Ten post miał pojawić się wczoraj, właśnie z racji daty ;) Z lekkim opóźnieniem, ale przesłanie to samo :)

Tak więc na podsumowanie moi drodzy mam do Was jeszcze kilka słów.
Może warto by było zrobić sobie taki Dzień Dziecka co jakiś czas. Na parę chwil odłożyć myślenie o rachunkach, pracy, obowiązkach. Odłożyć ostrożność, racjonalizm i planowanie wszystkiego. Nasz ułożony scenariusz życia nie zawali się, gdy choć na chwilę odrzucimy na bok dorosłą świadomość. 
Pora wreszcie zacząć zapisywać czyste kartki nowego rozdziału, by po latach wrócić do nich z uśmiechem na twarzy :) I by móc powiedzieć:


Każdy z Nas własną książkę pisze sam. Od Nas zależy jaka będzie...

Pozdrawiam
PannaEM