Łączna liczba wyświetleń

O blogu

Witam Cię. Weź filiżankę kawy, kubek herbaty i usiądź wygodnie. Pozdrawiam. Panna Em

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Fałszywość "bliskich" czy prawdziwość obcych

W tym momencie większość zapewne wspomina minione święta. Pewnie z żalem, że tak szybko przeleciały. Zresztą jak zawsze - święta, święta i po świętach. Po paru dniach wolnych spędzonych z bliskimi, przyjaciółmi pora wrócić do pracy. Z naładowanymi bateriami i akumulatorami. Po odpoczynku i miło spędzonym czasie, bo taki powinien ten czas być. 
Tak więc post pewnie powinien być w radosnym klimacie, pełnym otuchy i miłych wspomnień. Powinien... Lecz nie zawsze, nie wszędzie i nie u każdego taki jest.
Dlatego mój dzisiejszy wpis będzie mało świąteczny. 

"Trochę się zdenerwowałam, a trochę mi się zrobiło smutno. Zawsze mi jest smutno, kiedy się przekonuję, że oceniłam kogoś za wysoko."
- Joanna Chmielewska

Cytat idealnie trafiony, w samo sedno. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że nie trochę smutno, a nawet bardzo... Bo jak inaczej, gdy Nasza ocena osoby okazuje się zbyt wysoka? Jak inaczej, gdy wdziera się rozczarowanie? Kolejne rozczarowanie. Gdy osoba bliska przestaje nią być?

Pozwólcie, że zinterpretuję i zdefiniuję wg siebie osobę bliską (myślę, że nie mam zbyt górnolotnych i wydartych z kosmosu przemyśleń). Tak więc jest to ktoś, kto powinien być w szczęściu i nieszczęściu. Kto powinien wspierać kiedy trzeba i opieprzyć, gdy są ku temu powody. Kto jest niezmienny. Kto czy to blisko czy daleko potrafi dodać otuchy w trudnych chwilach. Kto motywuje, dodaje energii i siły, gdy cały świat jest przeciwko Tobie. To ktoś kto nie ocenia, nie dołuje, nie podcina skrzydeł, lecz bierze na swoje barki Nasze rozterki i problemy. Osoba bliska powinna być jak przyjaciel....

"Przyjaciele są jak ciche anioły, które podnoszą Nas, gdy Nasze skrzydła zapomniały jak latać"

Takie osoby bliskie wybieramy sami (są nimi przyjaciele), lecz też są Nam przypisani odgórnie (rodzina). Czy Ci pierwsi czy drudzy, powinni moim zdaniem, spełniać swoje zadanie. Bycia osobą bliską. Powinni, ale czy zawsze tak jest?

Niestety nie zawsze. Ba, niestety zbyt często zdarza się, że tak nie jest. Zbyt często powiela się schemat, że z rodziną wychodzi się najlepiej na zdjęciu i to najlepiej być po środku, bo po bokach Cię wytną. 
Dziś skupiam się na tej grupie osób bliskich, ponieważ to oni jednak są i zawsze będą związani z Nami, choćby więzami krwi. I tego wymazać się nie da. Nie da się powiedzieć: "No to cześć, nie znam Cię" i tyle się widzieliśmy. Rodzina, niezależnie jaka, zawsze będzie wpisana w Nasze życie. 

I może właśnie dlatego, rozczarowanie na tych osobach jest tym większe. Może właśnie dlatego boli bardziej niedocenienie, podcinanie skrzydeł czy zwykła fałszywość. Może właśnie tym bardziej dotyka "krzywda" ze strony tych najbliższych. Może nawet nie może, a raczej na pewno. 

Rodzi się pytanie. Czemu tak jest? Czemu często obcy ludzie potrafią docenić Nas bardziej niż osoby bliskie? Czemu prędzej obcy potrafi wykrzesać z siebie więcej życzliwości, szczerości i wsparcia (choćby słowem), niż Ci, którzy po prostu powinni? 
Czy rodzina powinna być tylko do zdjęcia?! Noszz kurdę. Nie z kosmosu również wzięło się powiedzenie: "rodzina powinna trzymać się razem". Bo przecież rodzina zawsze będzie rodziną. 

Niestety czasem (?), często (?) jest tak, że ta owa rodzina przybiera formę "rodzina". Przestaje spełniać swoją rolę. Staje się tylko słowem. Z czasem słowem bez większego znaczenia. Bez głębszej definicji i formy. 

Po raz kolejny pytam: "czemu tak jest"?! Czemu sąsiad, pani z kiosku czy klientka w sklepie jest w stanie dodać Nam większej otuchy niż osoba, z którą przebywamy na co dzień? Czemu od obcej osoby słyszymy: "podziwiam Cię jak sobie radzisz", "jesteś silna/y", "bliscy na pewno są z Ciebie dumni". 
Czemu takie słowa częściej słyszy się od osób, które nijak są z Nami związani? Chyba po prostu chcą Nam zrobić przyjemność szczerością. Dodać wiary, otuchy, pokazać, że to co robimy ma sens. Tak po prostu, ot tak, nie licząc na nic w zamian. 

I może właśnie tu jest odpowiedź. To właśnie różni prawdziwych obcych od fałszywych bliskich. Ponieważ za zwykłą życzliwość nie oczekuje się zapłaty. Miłym jest po prostu szczerze kogoś docenić. Miło jest wzbudzić uśmiech na twarzy. Nie oczekuje się za to rabatu w sklepie czy worka pieniędzy. Po prostu miło, gdy ktoś się do Nas uśmiechnie. Za to rodzinie to nie wystarcza...

Rodzina czasem oczekuje od Nas dużo większej "zapłaty. Oczekuje i oczekuje, wymaga więcej i więcej. To co dla obcych jest dużą wartością, dla "bliskiego" staje się mało znaczącym szczegółem. Okazuje się, że ta "bliska" osoba staje się bliższa obcym. Okazuje się, że jest w stanie z większa szczerością rzucić komplement spotkanej na ulicy obcej osobie niż własnej córce...

Tylko dlaczego milszym jest wzbudzenie uśmiechu, docenienie i uśmiech na twarzy obcej osoby, niż kogoś kto z całych sił stara się na co dzień? Dlatego, że popełnia czasem błędy? Dlatego, że czasem nie jest ideałem kreowanym we własnej głowie? Dlatego, że nie jest jak córka sąsiadki czy syn listonosza? Ułożona/y, pracowita/y, pomocna/y, życzliwa/y? Na jakiej podstawie osądza się taką osobę? Obserwacją przez okno, opinią innych czy plotką wśród sąsiadek?

Bo pewnie córka sąsiadki czy syn listonosza przynosi górę kasy do domu, robi drogie prezenty, przyjeżdża codziennie, odciąża od wszystkich obowiązków, a do tego w sposób magiczny łączy to ze swoją jakże mało wymagającą i dobrze płatną pracą. Do tego taka osoba nie jest nigdy zmęczona i jest na każde zawołanie. Fakt, można pozazdrościć takiego dziecka - robota. Jemu należy się uśmiech i docenienie...

Bo przecież inni się dorabiają, inni do czegoś dochodzą, inni coś osiągają...
A Ty?

Drogi Czytelniku, ile razy coś takiego słyszałeś?...


Ten obrazek jest dla tych, którym dane było (bądź jest) poczuć czy usłyszeć taki brak docenienia.
Dodam jeszcze coś od siebie...

Niezależnie od tego czym się zajmujesz, jakim człowiekiem jesteś i jak bardzo się starasz najważniejszym co powinieneś zrobić to doceniać sam siebie. Czuć swoją wartość i trzymać się tego co postanowiłeś. Każdy człowiek potrzebuje docenienia, słowa otuchy i wsparcia. I masz je. Musisz tylko słuchać tych, którzy robią to szczerze. Pamiętaj, zawsze znajdzie się ktoś, komu przeszkadza kolor Twojej bluzki, fryzura czy sposób w jaki dążysz do swoich celów. Zawsze spotkasz się z krytyką, niestety czasem od osób, od których oczekujesz czegoś odwrotnego. A Tobie nie pozostaje nic innego jak zdać sobie sprawę, że... 

Czasem obcy jest bardziej bliski...

Pozdrawiam
PannaEM

sobota, 19 grudnia 2015

Samotne rodzicielstwo - wstyd czy duma?

Postanowiłam w końcu poruszyć ten coraz bardziej powszechny w obecnych czasach temat. Czemu coraz bardziej powszechny? Szczerze mówiąc nie wiem, choć statystyki niestety wzrastają. Może to kwestia nieumiejętnych doborów partnerów albo dość szybkiej "wymiany na lepszy model"? W sumie to nie wiem. Powodów pewnie jest masa. Ale nie o tym chcę się dziś rozwodzić. A czemu w końcu? Ponieważ był i jest mi znany dość dobrze. Zagłębiać się w szczegóły nie będę, bo nie o to chodzi.

Samotne rodzicielstwo i trzy kropki...
Temat rzeka, a sytuacja niełatwa. Ba, użyć tu można wielu mocniejszych słów. Ja wybiorę cholernie, piekielnie i masakrycznie trudna (dość ostrzejsze nasuwają się pod palce). I już nie chodzi tylko o trud wychowywania dzieci (bo nawet we dwójkę często jest to wyzwanie), ale i o drugi czynnik, który tym bardziej obciąża samotnego rodzica. Tym drugim czynnikiem są ludzie i całe otoczenie... Ale idźmy po kolei.

Wychowywanie dzieci na przełomie lat bardzo się zmieniło i nadal zmienia. Tak naprawdę różnice można dostrzec każdego dnia. Biorąc pod uwagę choćby warunki finansowe. 
Dzieci zawsze były motorem wydatków :P nie ukrywajmy. To jak studnia bez dna heh. Dodatkowo teraz wydatki rosną przez rosnące koszty zwykłego utrzymania. Mieszkanie, rachunki, zakupy. Nie ma porównania z tym co było jeszcze kilka lat temu. Nie mówiąc już o trudnościach zdobycia i utrzymania stałej, dobrze płatnej pracy. Coraz częściej pakujemy się w kredyty, coraz częściej na wynajmach przez połowę swojego życia (jeśli nie całe). Ale i w tym nie chcę zbytnio się rozpisywać.

Generalnie chodzi o to, że w pełnej rodzinie, gdzie jest tata i mama, często nie jest lekko wiązać koniec z końcem. Pogodzić pracę z opieką nad dziećmi i ich wychowaniem. Nie jest też łatwo "okiełznać" te małe temperamenty heh. A co dopiero w pojedynkę?

W samotnym rodzicielstwie wszystkie te trudności i wyzwania "uderzają" ze zdwojoną siłą. Na barkach jest podwójna odpowiedzialność i podwójna troska. 

Za to głowa jest tylko jedna. Tylko jedna do "ogarnięcia" całego tego schematu rodzicielstwa. Zapewnienia dzieciom czego im trzeba, wychowywania, nagradzania i karcenia, odrabiania lekcji do późnego wieczora czy bezsennej nocy w chorobie. Jedna głowa na zaplanowanie tygodnia pracy, by zdążyć wybrać ze szkoły, przedszkola czy żłobka. Jedna, by nie zapomnieć o wywiadówce, przygotowaniu stroju na karnawał czy drugiego śniadania. 
A gdzie w tym wszystkim zwykłe obowiązki domowe? Pranie, sprzątanie, gotowanie? Też gdzieś tam udaje się zorganizować, bo trzeba. Wychodzi na to, że wiele da się zorganizować. Ba, okazuje się, że da się pogodzić wszystko. Z różnym skutkiem. Czasem lepszym, czasem gorszym. Czasem z językiem na brodzie pędząc po dzieci do szkoły, czasem po nocach nadrabiając pracę. Ale da się. Jak to mówią: "chcieć to móc", czasem zmienia się to w zwykłe: "musieć". 
A w tym wszystkim pojawia się rezygnacja z dużej części życia prywatnego, czasu dla siebie czy własnego odpoczynku. Takie "uroki". To właśnie ta odpowiedzialność. Świadomość, że jest ktoś ważniejszy. Ktoś kto Nas, rodziców (i tych samotnych i tych nie) potrzebuje. Dla kogo po prostu musimy być wsparciem. Po prostu musimy być na pełen zegar.
Musimy przytulić w nocy, gdy przyśni się koszmar czy na złamanie karku biec trasą ze szkoły do domu, bo po drodze zgubił się samochodzik czy ulubiona lalka. Po prostu musimy być. Ale nie z jakiegoś odgórnego przymusu. To musieć wpisane już jest w rodzicielstwo. W to, że dla dobra dziecka i otarcia zapłakanych oczu, jesteśmy w stanie zrobić bardzo dużo. 
(Oczywiście nie popadajmy w przesadę, dzieci to też cwane bestyjki, czasem lubiące wykorzystywać Naszą dobroć :P).
Ale wiemy o co chodzi. 

I fakt, podnoszącym na duchu i motywującym jest, gdy ktoś bliski (przyjaciel czy ktoś z rodziny) czy nawet obcy mimochodem "rzuci": "Ty to masz cierpliwość", "podziwiam Cię jak sobie radzisz", "super sobie poradziłaś/eś w tej sytuacji", "ja to bym nie dał/a rady", "chciałbym/abym wychować dzieci kiedyś jak Ty". Taki samotny rodzic czuje, że naprawdę daje to co powinien, to co potrzeba. To co jest niezbędne. 
Czasem z wypiekami na twarzy przyjmie "pochwałę" od obcej osoby, w duchu myśląc sobie, że przecież nie zrobił nic nadzwyczajnego. Ale to właśnie motywuje, to dodaje sił. Pokazuje, że może jednak, poniekąd, jest tym bohaterem dla dziecka, który uratował misia od zagłady albo wystraszył wszystkie potwory spod łóżka.
Pokazuje, że "poświęcenia" związane z trudem wychowywania są tego warte. 

"Poświęcenia"? Ktoś może zapytać czemu to tak nazywam. Wychowywanie dzieci nie powinno być poświęceniem. I możecie mnie zlinczować, ale uważam, że czasem jednak nim jest. Często rezygnujemy z wielu rzeczy dla siebie, na rzecz dziecka. Taka prawda. I dzieci są poświęceniem. Czasem z wyboru, czasem nie. Lecz nie chciałabym, by mylić je z poświęceniem, którego się żałuje. Jak wiele rzeczy czy sytuacji, poświęcenie tez ma 2 strony medalu. Ale jest coś co łączy poświęcenie we wszystkich aspektach. Za poświęcenie zwykle (nie mylić z zawsze) oczekujemy nagrody. Jeśli chodzi o dzieci, jest czymś w rodzaju rezygnacji z czegoś, dla zwykłego uśmiechu czy uradowanych oczu. I to jest nagrodą. Uradowana buźka od ucha do ucha jest największym skarbem dla Nas, rodziców. 

Lecz... I tutaj chcę przejść do drugiego czynnika, o którym wspomniałam wcześniej (trochę się rozpisałam). Ludzie i otoczenie...

Samotny rodzic, który czasem wspomni o trudach wychowywania, poświęceniu czy po prostu mając gorszy dzień, nie zachwala uroków rodzicielstwa, przez niektórych ludzi jest szykanowany. Pojawiają się teksty typu: "trzeba było się zabezpieczać" czy "jak się nie uważa, tak się ma". Ludzie potrafią być okrutni...

Nie znając sytuacji, w swoich osądach potrafią człowieka sprowadzić do parteru. Sprawić, że człowiek czuje się gorszy. Swoimi opiniami, opartymi na braku jakichkolwiek faktów potrafią odebrać całą motywację i siłę. Dla nich fakt często jest jeden: "trzeba było myśleć, uważać". Dla nich liczy się skutek = błędy popełniane nieświadomie, czasem z bezsilności; rzadko kiedy patrzą na przyczynę = tchórzostwo drugiego rodzica (choć i na to mają wytłumaczenie = trzeba było się nie bzykać ;] ). Do szału doprowadzają mnie osądy typu: "trzeba było...".
Gdybyśmy znali przyszłość, żadnych błędów byśmy nie popełniali. Ale najgorszym jest to, że w sytuacji samotnego rodzicielstwa, de facto, pojawienie się dziecka okazuje się błędem dla takiego "oceniacza". Pominę swój komentarz w tej kwestii, lecz dodam tylko jedno zdanie. Dziecko dla rodzica nigdy nie powinno być błędem i dla prawdziwego nigdy takim nie będzie!

A co jest "najlepsze" w tym wszystkim, w 99% przypadków po tyłku od takich bardzo chętnie wydających swoje opinie, najbardziej dostaje ten, który podjął się odpowiedzialności. Który z powodu posiadania sumienia, hierarchii wartości, zasad i pokładów miłości nie był w stanie postąpić inaczej. Który samotnie, z trudem, ale z podniesioną głową stara się być dla dziecka dobrym rodzicem za dwoje. Który z pełną świadomością (nie z braku innego wyboru, bo wybór zawsze jest) kroczy trudną, wyboistą drogą, sam. Przejmuje wszystkie obowiązki, odpowiedzialność i troski. I robi to najlepiej jak umie. I często robiłby to lepiej, gdyby nie Ci "oceniacze". A gdzie opinia i ocena, dla tego rodzica, którego "przerosła sytuacja"? Gdzie opinia, dla osoby, która jest całkowitym motorem i powodem do tejże sytuacji? Nie ma... Dlatego właśnie mam parę słów dla tych, którzy tak "lubią" oceniać...

Zanim wydacie osąd na kogoś, kto ponosi odpowiedzialność za tchórzostwo drugiej osoby. Zanim ocenicie, oczernicie i rzucicie jakiś złośliwy tekst osobie, która samotnie wychowuje dziecko bądź dzieci, zastanówcie się. 
Czyż nie jest już dużą "ceną" samotne rodzicielstwo? Zmaganie się każdego dnia z tym trudem samotnie? Czyż nie jest już wielkim ciężarem świadomość, że jest się tak naprawdę jedynym "bohaterem" dla dziecka? Czyż już niewystarczającą "karą" za pewne decyzje i nieodpowiednie wybory, są zapłakane oczy dziecka pytającego: "czemu tata mnie nie chciał i zostawił" i bezsilność w odpowiedzi? 

Myślę, że to najwyższa z możliwych kar i zbędne są tu opinie i oceny ludzi, którzy ani przez ułamek nie doświadczyli tego typu sytuacji. I nikomu nie życzę by tego doświadczył. Bo najgorszym co może być to krzywda własnego dziecka, na która nie ma się lekarstwa... A nikogo do miłości do dziecka zmusić nie można...

P.S. Z czasem udało mi się mieć tego typu opinie i "oceniaczy" w najgłębszym poważaniu ;] ale sporo mnie to kosztowało. 

Samotne rodzicielstwo - wstyd czy duma?

Odpowiadam na to pytanie wszystkim samotnym rodzicom:
Nigdy niech przez myśl Wam nie przejdzie, że jest to ujmą bądź hańbą. Pokonując wszystkie trudy samotnie pokazujecie jak silnymi i kochającymi ludźmi jesteście. I nigdy nie dajcie wmówić sobie, że jest inaczej. Pielęgnujcie tą siłę, by przekazać ją swoim dzieciom. Bo to one są największym skarbem tego świata...

Ten post dedykuję moim synom, Jakubowi i Wiktorowi, którym daję wszystko co tylko mogę, mimo trudów. Mimo błędów, mimo własnych porażek, ale zawsze z miłością...

Pozdrawiam
PannaEM 

piątek, 11 grudnia 2015

Musisz chcieć

Soup.io, często nazywana po prostu "zupą" jest wielkim wysypem obrazków i tekstów. Wklejonych, zapożyczonych, ale i własnych. Przede wszystkim szczerych. 

Dziś właśnie taki tekst znalazłam...

"Nieważne, że czasami będziesz miała ochotę wszystko rzucić i poddać się. Nieważne, że wielokrotnie stwierdzisz, iż to nie ma sensu. Nieważne, że poczujesz nagle, iż wszyscy wokół spiskują za Twoimi plecami, odbierając Ci szczęście. Nieważne, że momentami będziesz zmęczona. Nieważne nawet, że będziesz sama, że będzie szaro, zimno i jakoś nie tak. Jesteś warta wszystkiego. Wygrasz."
- znalezione na soup.io

I mimo późnej pory postanowiłam sklecić kilka zdań. Czy sensownych czy nie, ważnych czy mniej istotnych. Dla niektórych może błahych, dla innych kluczowych.

Wielu z nas podejdzie do tego tekstu na zasadzie: bla bla bla. Gadka o samozaparciu, poczuciu własnej wartości, odnalezieniu własnej drogi, wiary siebie, itp., itd. A i tak nijak to ma się do rzeczywistości. Czy na pewno?

Dźwięczą ostatnie słowa w mojej głowie... "Jesteś warta wszystkiego. Wygrasz."
Chyba w te słowa najtrudniej uwierzyć. Ale czemu? Przecież taka jest prawda.

Większość z Nas wątpi w siebie, nie docenia, bagatelizuje swoją wartość. Często podchodzimy do siebie na zasadzie: "No tak, jestem. W sumie coś tam bym chciał/a, ale...". Ile razy na tym właśnie kończą się Nasze wnioski na temat siebie? Ile razy przedkładamy "sprawy ważniejsze" ponad Nas? Ile razy godzimy się na coś innego, niż Nasze potrzeby?

Ile razy pytam? Kolejne pytanie zatem. Dlaczego? 
Dlaczego pozwalamy rządzić Naszym życiem komuś, czemuś innemu. Dlaczego odkładamy własne potrzeby, marzenia, o których często myślimy, że są głupie. Otoczenie? Ocena innych? Podporządkowanie się? Bo nie wypada?

A gdzie My w tym wszystkim? Czy Naszą jedyną rolą jest zgodne przytakiwanie? Jak ten piesek na tyłach samochodu kiwający głową. Im większe turbulencje tym bardziej  i bardziej...

Ale czy chcemy być taką sztuczną figurką? Albo ludzikiem na baterię zaprogramowanym tylko na tak, dla kogoś? Sterowanym na pilota samochodzikiem czy helikopterem?

Może pora wyjść z życiowej "piaskownicy". Pora pomyśleć o sobie. O tym o czym marzysz, czego pragniesz. Na nowo cisną się słowa z filmu Secret...

"Jak wykorzystacie tę chwilę, co zrobicie z tą chwilą? Nikt nie zatańczy za Was Waszego tańca, nikt nie zaśpiewa Waszej piosenki, nikt inny nie napisze Waszej historii. Kim jesteście, co robicie, zaczyna się teraz. 
Wierzę, że jesteście świetni, że jest w Was coś wspaniałego. Niezależnie od tego co Was spotkało w życiu. Niezależnie od tego za jak starych lub młodych się uważacie. To chwila, w której powinniście zacząć myśleć, że to jest w Was. Że macie moc większą niż świat. Wtedy to się pojawi, wtedy przejmie Wasze życie, nakarmi Was, ubierze Was, będzie Was chronić. Prowadzić Was. Podtrzymywać Wasze życie, jeśli zechcecie. Ja w to wierzę"

I mimo wielu problemów, wahań, tysiącu rozmów, rozterek i niepewności, nadal w to wierzę. Wierzę, że cała siła leży w Nas samych. W tym jak siebie traktujemy. Czy szanujemy czy nie, czy uważamy się za takich, którzy są w stanie "zdobyć świat". 
Bo jak zdobyć szczyt, jeśli nie wierzy się w pokonanie doliny? Jak osiągnąć sukces, gdy na wstępie nie wierzy się w jego powodzenie? I na koniec...

Jak kochać życie, świat i innych ludzi, gdy nie kocha się samego siebie...

Nie można pozwolić, by nikt bądź nic, zachwiało Nasz stosunek do siebie. Żaden człowiek ani żadna rzecz nie może być wyznacznikiem Naszych celów, poglądów czy marzeń. Ktoś może być tylko dopełnieniem, a coś wypełnieniem. Nigdy podstawą do spełniania się. A dlaczego?...

"Bo wszystkie sprawy przeminą, niektórzy ludzie odejdą, sprawy się skończą. Ale Ty na zawsze zostaniesz sam/a ze sobą."
- pannaEM

Dlatego odgrzebany kawałek zawsze jest na czasie... :)

https://www.youtube.com/watch?v=Atk1unKPc9U

(...) Jesteś panem swego przeznaczenia
Od ciebie zależy to czy spełnia się marzenia,
Czy idziesz do przodu czy wokół się już nic nie zmienia
Czy jesteś królem życia czy nie masz nic do powiedzenia
Ja mowie Ci spełniaj swoje sny
Tak to jest możliwe 
Kolorów mogą nabierać nowe dni 
Ty masz w sobie tą siłę
I choć nie zawsze sytuacje miłe 
Cię spotykają 
Przetrwają tylko Ci co siłę w sobie mają

(...)
Możesz robić to co chcesz,
Możesz być kim chcesz 
Możesz żyć jak chcesz
Przed Tobą setki dróg stoi otworem
Ty stoisz przed wyborem od Ciebie to zależy, którą wybierzesz


A dzisiejszy wpis dedykuję 2 osobom... Jednej połówce mojego serca, synowi Jakubowi i pewnej, mało wierzącej w siebie osobie, która zagubiła trochę swoje wartości. Musisz chcieć... mała...

Pozdrawiam
PannaEM

sobota, 5 grudnia 2015

Koniec czy początek

"Nigdy nie jest łatwo pozwolić komuś odejść. Bo dobrze jest trzymać się przeszłości. Ale czasami to jest jedyny sposób, żeby zrobić miejsce dla reszty życia. Ale żeby nie wiem jak trudne było zostawienie starej osobowości, czasami jak człowiek to zrobi, czuje się jak nowo narodzony. Stanie w punkcie wyjścia to dziwaczne uczucie. Ale nie tak dziwaczne jak skok do oceanu z grupą facetów z Alaski."
- Men in Trees

Rozstanie nigdy nie jest łatwe. I nie ważne z jakiego jest powodu. Zdrada, kłamstwo, zawiedzione zaufanie, niezgodność charakterów czy brak miłości (oczywiście przykładów jest więcej). Czasem tylko boli bardziej bądź mniej. Czasem tylko ma się większe bądź mniejsze wyrzuty sumienia (rzadko kiedy nic sobie do zarzucenia). Czasem tylko wystarczy 1 butelka wina i 2 nieprzespane noce, a niekiedy 10 flaszek, morze łez i miesiące bezsenności nie może ukoić bólu...

Ale zawsze boli. Zawsze pozostawia po sobie ślad. 
(Oczywiście nie mówię tu o przypadkach, gdy ktoś zmienia partnerów/ki jak rękawiczki i kolejne rozstanie spływa jak po kaczce. Bo i tacy są)

Rozstanie. Koniec czy początek?
Ale może zacznijmy od początku albo od środka? o.O Bo w sumie gdzie jest początek? Po kolejnym rozstaniu, gdy już "odchorujemy" i otwieramy się na nowo to chyba środek, nie początek. Ale o co mi teraz chodzi? O to, że w kolejne związki wchodzimy z coraz to większym bagażem doświadczeń. Po kolejnych rozczarowaniach i porażkach lista rzeczy nieakceptowalnych przez nas robi się coraz dłuższa. A może właśnie krótsza? Kurczę. Czy przypadkiem jednak z czasem nie przymykamy oczu na coraz to większą ilość "NIE" z naszej listy? Czy stajemy się mniej czy bardziej tolerancyjni? Dobre pytanie.

Śmiem zaryzykować tezę, że tylko nielicznych stać na to, by być konsekwentnymi. Ciekawi mnie to strasznie jak im się to udaje. Bo np. panna sobie postanowi, że spotka faceta takiego i takiego. Że będzie inny niż poprzedni. Nie będzie kłamał, zdradzał, zawodził, itp., itd. No cuda wianki. Żelazne zasady. No i co? I udaje się o.O No jakim cudem się pytam?! Trzeba chyba mieć mega wielką pewność siebie i świadomość swojej wartości w 100%. Chyba, bo naprawdę nie wiem.

W większości wypadków niestety doświadczenia z poprzednich związków nijak mają się do kolejnych. Niby mówimy sobie w środku, że nie pozwolimy już na powielenie się schematu. Ale gdy zawiedzie nas kolejna osoba często przymykamy oko. A bo przecież każdy ma prawo do błędów, no przecież obiecuje poprawę itp, itd. I błędne koło się zamyka. Na nowo pozwalamy na łamanie naszych żelaznych zasad. 

Lecz czemu kiedyś marząc o księciu na białym rumaku, teraz zadowalamy się chamem na ośle (nie ujmując chamom i osłom). Taka mała przenośnia, ale myślę, że trafna. A odpowiedź nasuwa się od razu. Może dlatego, że sami tą poprzeczkę swoją zaniżamy. Może własnie to, że przestajemy trzymać się własnych żelaznych zasad staje się problemem. Może własnie to, że chcąc znaleźć księcia, najpierw wypada być księżniczką, a nie jędzą w podkolanówkach (nie wiem czemu takie sformułowanie przyszło mi na myśl :P).

Broń Boże, nie chodzi mi teraz o to, że mamy wszystkie teraz chodzić z zadartymi nosami z wysławianiem się na "ą" i "ę" czy uważać się za najpiękniejsze (nie dyskryminuję w tym momencie mężczyzn, piszę pod kątem kobiet, bo tak mi łatwiej;)).
Raczej chodzi mi o to, że szukając czegoś usilnie, często zapominamy o swoich wartościach, których powinniśmy się trzymać. Czasem chcąc zbytnio się dopasować, dać szansę, gubimy własne, wewnętrzne potrzeby. Przymykamy oko, tolerujemy. Trzymamy się osób, związków, które na dłuższa metę nie mają prawa dać nam szczęścia. 
Również nie chcę ujmować tym osobom, którym swój czas poświęcamy. Z którymi próbujemy coś stworzyć. Uważam, że każdy jest wartościowym człowiekiem. Po prostu te osoby nie są dla nas, a my dla nich. Próbując znaleźć z nimi szczęście "na siłę" unieszczęśliwiamy nie tylko siebie, ale i ich. 

Kompromis? Ok. Próba znalezienia złotego środka? Ok, jak najbardziej. Dopasowanie się? Ok, ale zgodnie ze sobą. Druga szansa? Też ok, z małym "ale", jeśli czujemy, że druga osoba rzeczywiście może dać nam szczęście. Bo fakt, każdy popełnia błędy i wielu z nas zasługuje na szansę. Powinniśmy tylko wziąć poprawkę na to komu i z jakiego powodu dajemy tą szansę. Każdemu może powinąć się noga, czasem można jedną z zasad odłożyć na bok. Ale na Boga, nie wszystkie. I tylko po to, by nie być samemu/samej. Tylko po to, bo boimy się samotnego życia czy potrzebujemy kogoś obok siebie? Tylko dlatego, że nie chcemy kogoś zranić? Albo po prostu boimy się odejść od tego co daje nam jakiś rodzaj stabilności (czasem ujowej, czasem niezadowalającej, pod górkę i wyboistej, ale jednak stabilności)?

"Nigdy nie jest łatwo pozwolić komuś odejść. Bo dobrze jest trzymać się przeszłości. Ale czasami to jest jedyny sposób, żeby zrobić miejsce dla reszty życia (...)" - tak jak to w cytacie powyżej. 

Rozpisałam się dość w dzisiejszym poście heh. Podsumowując. Czasem warto poczekać dłużej na coś co może dać Nam to czego potrzebujemy, niż próbować "na siłę" stworzyć coś nie mającego prawa bytu. Coś co może zająć czas nam i innych. A może jak to pisałam na "zupie":

"Może niektórzy ludzie pojawiają się po to, by wyleczyć nas z innych ludzi"...

A może po prostu pojawiają się po to, by uświadomić nam czego tak naprawdę oczekujemy od życia i innych...


Pozdrawiam.
PannaEM

Na koniec muszę dodać jeszcze coś, z dedykacją dla pewnej osoby, z którą mi się to kojarzy... Ola, pamiętaj :*


niedziela, 29 listopada 2015

Nie wszystko złoto co się świeci

Dzisiejszy wpis nasunął się przypadkiem, w sumie jak większość ;)
Natknęłam się na wpis w internecie. Może dość banalny, mało wyszukany dla niektórych. Za mną chodzi cały dzień i pobudza do myślenia, nie tylko odnośnie tej konkretnej sytuacji...

Spotkanie na parkingu motocyklisty z małą dziewczynką. Rzucone "cześć" od dziecka i odpowiedź z uśmiechem od postawnego mężczyzny pokrytego tatuażami. Reakcja matki? Oburzenie i szybkie odciągnięcie córki, jakby, co najmniej, miało ją zaatakować stado wilków. Na "kontrę" nie trzeba było długo czekać. Ten list motocyklisty obiega w ostatnich dniach internet:

"Do rodziny z czerwonego SUVa, którą dzisiaj spotkałem, tak, jestem wielkim, ważącym 130 kilogramów facetem na motorze z mnóstwem tatuaży. Jestem też spawaczem, jestem głośny i lubię piwo, a do tego wyglądam tak, jakbym miał zjeść wasze dusze, jeśli na mnie krzywo spojrzycie. 
To, czego nie wiecie, to fakt, że od jedenastu lat jestem w szczęśliwym małżeństwie, moje dzieci nazywają mnie tatusiem, a moja matka jest ze mnie dumna i powtarza, że to szczęście mieć tak wspaniałego syna. 
Moi siostrzeńcy i siostrzenice zawsze są szczęśliwe, gdy widzą swojego kochanego wujaszka. 
A kiedy moja córka złamała rękę, płakałem bardziej niż ona. 
Czytam książki, pomagam ludziom, na swój sposób dziękuję weteranom wojennym, a nawet płakałem oglądając Armagedon. 
Także następnym razem, jak odpowiem Waszej małej córeczce cześć i uśmiechnę się do niej nie mówcie jej, żeby nie rozmawiała z tym brudnym motocyklistą. Pamiętajcie, że nawet jeśli te słowa mnie zabolą, to właśnie ja, ten brudny motocyklista, będzie pierwszą osobą, która wskoczy do płonącego domu, żeby uratować złotą rybkę należącą do zapłakanej dziewczynki tylko po to, by nie była smutna." L.P.

Jak często zdarza się ocenianie po wyglądzie, powierzchownie po kilku sekundach. Jak łatwo przychodzi negatywna ocena po rzuconym spojrzeniu. Idąc dalej tym tematem i to do czego zmierzam. Równie łatwo przychodzi niektórym oceniać kogoś po kolorze skóry, wyznaniu czy orientacji seksualnej. Po frywolnym zachowaniu, zbytniej pewności siebie czy zboczonych żartach. Tych przykładów jest masa. I już nie o nie chodzi, a o cały sens tego. 
Dlaczego tak łatwo przychodzi ocena kogoś kto jest po prostu inny niż my? Kto odbiega od jakiegoś stworzonego stereotypu, wyznaczniku normalności?
Tylko kto ustala ten wyznacznik? Czy każda inność ma być swego rodzaju nienormalnością? Kto i jakim prawem może to oceniać?

A w drugą stronę?



Skoro jest ocena zła, jest i dobra. Patrząc przez okno w niedzielę, piękny obrazek. Tłumnie ludzie do kościoła. Wystrojeni, przyszykowani, uśmiechnięci. Przykładni. A jacy są naprawdę? Dla rodziny, najbliższych, nawet i obcych? Po raz kolejny pytam, co jest wyznacznikiem? 

Czy wyznacznikiem jest ilość mszy "zaliczonych" w ciągu tygodnia czy gesty względem innych ludzi? Co daje zajęta ławka w pierwszym rzędzie? Aprobatę? Pochlebne spojrzenia? Ocena pozytywna przez "obserwujących"? Tak, może i to daje. Ale jaka jest prawda? 
Ta pierwsza ławka, 10 tyś. "zdrowasiek" wyklepanych pod publikę nie uczyni człowieka dobrym. Człowieka, który mijając na ulicy własnego wnuka, odwraca głowę udając, że go nie zna. Człowieka, który godzi się i bierze udział w krzywdzie drugiej osoby. Człowieka, który potrafi odrzucić, wymazać, wykreślić ze swojego życia kogoś, tylko dlatego, bo nie pasuje do jego przykładnego, idealnego schematu. Kogoś, kto nie jest niczemu winny i na to nie zasługuje...

Dlatego nie wygląd i pozory świadczą o tym jaki kto jest (pomylić się można w obu kierunkach), lecz to jakim się jest dla innych ludzi...

Pozdrawiam
PannaEM



sobota, 14 listopada 2015

Życie w nieżyciu

Dzisiejszy wpis zacznę od zaczerpniętych słów...

Dalajlama, zapytany o to, co najbardziej zadziwia go w ludzkości, odpowiedział:
„Człowiek. Ponieważ poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze. Następnie poświęca pieniądze, by odzyskać zdrowie. Oprócz tego jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie cieszy się z teraźniejszości; w rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości, ani w przyszłości; żyje tak, jakby nigdy nie miał umrzeć, po czym umiera, tak naprawdę nie żyjąc.”


Co to za życie? Albo inaczej - nieżycie?

Wiele osób zapewne zaprzeczyłoby temu. Przecież nie liczą się dla nas tylko pieniądze, przecież staramy się dbać o zdrowie, przecież próbujemy zapewnić przyszłość sobie i swoim dzieciom, przecież realizujemy swoje życiowe plany, przecież... 
Tych "przecież" znalazłabym jeszcze kilka. Bo PRZECIEŻ często taka Nasza natura, by zaprzeczać. Zwłaszcza słowom, zdaniom czy opiniom, które nie wpasowują się w Nasze podejście i Nasz "system" życia. 
A jaka jest prawda? Tak naprawdę?

W szale życia, obowiązków często zapominamy o rzeczach ważnych i istotnych. Mimo, iż wydaje Nam się, że wszystko bierzemy pod uwagę jednak zapominamy.
Zapominamy o choć jednym posiłku w ciągu dnia spędzonym z rodziną przy jednym stole. Zapominamy o rodzinnym spacerze po ciężkim dniu pracy, bo marzymy tylko o odpoczynku. Zapominamy również o miłych słowach i gestach. Zapominamy spojrzeć w lustro na koniec dnia i uśmiechnąć się do siebie. 
W całym tym szale zapominamy o docenieniu siebie i bliskich Nam osób. I znów możecie zaprzeczyć moim słowom. Przecież staramy się. Próbujemy rozplanować czas, o niczym nie zapomnieć. Poświęcić go odpowiednio na każdą rzecz ważną...

Tak więc staramy się, aż liczba tych rzeczy ważnych urasta do kolosalnych rozmiarów. Ważne i pilne mieszają się z nieważnymi i niepilnymi. Narzucając sobie pewne tempo gubimy to rozgraniczenie. I nagle nie ma już spraw nieważnych i niepilnych, wszystkie są ważne, na wszystkie trzeba znaleźć czas. I tu pojawia się problem. Czasu okazuje się zbyt mało. Zbyt mało na wszystkie rzeczy "ważne". 
Idąc dalej tą myślą, robimy podświadomie (bądź nieświadomie) selekcję. I co się okazuje?
Okazuje się, że "do katalogu NIE WAŻNE I NIE PILNE" lądują mimowolnie sprawy i rzeczy, które wcześniej zajmowały wysokie miejsce w Naszym "systemie". Okazuje się, że poświęcamy Naszą uwagę rzeczom mniej istotnym niż Nam się wydaje na pierwszy rzut oka. Przecież praca jest ważna, tak? Jest częścią budowania przyszłości. Z czasem nawet ta po godzinach... Obowiązki też są ważne, tak? No tak. Są niezbędną częścią Naszego dnia. Opłacanie rachunków, zakupy, sprzątanie, prasowanie, itp, itd. Przecież świat się zawali, gdy odpuścimy sobie jeden dzień i puścimy przelew za rachunki wieczorem, zamiast rano czy wyjdziemy w lekko wymiętej bluzce. Albo jeszcze gorzej, ziemia przestanie się kręcić, gdy nie odkurzymy w piątek, lecz w sobotę, a zamiast planowanego obiadu zrobimy coś z tego co mamy obecnie w lodówce. No tak.
Nie mówiąc już o tym jak wielką krzywdę wyrządzimy całej ludzkości liczącej, bagatela, ponad 7,3 miliarda ludzi, tym, że przełożymy czy odwołamy jakieś spotkanie.

Przykładów mogłabym podać całą masę, ale nie o to chodzi. 
Tak moi kochani, taka moja mała ironia. 
Oceńcie sami czy trafiona...

Na koniec chciałabym podsumować dzisiejszy wpis. 
Nie dajmy się zwariować kochani i zastanówmy się nad swoimi rzeczami ważnymi i mniej ważnymi. Czasu się nie przeskoczy. Nie kupi, ani nie doda. Za to łatwo można zmarnować na rzeczy nieważne. Zatem poświęćmy go tak, jak należy. A rzeczy niepilne pozostawmy na odpowiedni czas. 
Chcę również z tego miejsca zwrócić uwagę na bardzo ważne rzeczy w Naszym życiu. Myślę, że są one na wysokim szczeblu w hierarchii wartości każdego z Nas.
Rodzina i zdrowie. 
Dbanie o te 2 aspekty jest niezbędne do funkcjonowania Naszej całości. Nie zaniedbujmy tego, by kiedyś nie obudzić się z żalem, że czasu cofnąć się już nie da...
Dlatego ważne jest tu i teraz...


Pozdrawiam.
PannaEM

piątek, 6 listopada 2015

Z braku laku, brak tematu

Tematów w głowie tyle jak stąd do Chin. No masakra jakaś. Ogarnąć te wredne bestyjki szalejące w głowie graniczy z cudem. Jak i od czego zacząć? Wielki znak zapytania. Dlatego może zacznę po prostu pisać, a co przyniesie wpis, czas pokaże.

Zacznę może od tego wielkiego szału, który miał miejsce ok. tydzień temu, choć zaczął się kilka tygodni wcześniej. Spanie po kilka godzin, nerwówka, planowanie, organizacja. Jedno, wielkie wyzwanie. Dla niewtajemniczonych i nieśledzących od początku mojego bloga, prowadzę firmę (kwiaciarnię, sklep, jak kto woli :P) i pochłania to masę czasu i energii. Weź człowieku ogarnij system od podstaw, przebij się i działaj. Próbuję od roku (na szczęście nie sama, a z takim jednym co mnie wspiera dając kopniaki kiedy trzeba :P). Idzie, no idzie interes, nie mówię, że nie. Widać efekty. Ale boszz, ile to energii pochłania, ludzie! Czasem człowiek tak umęczony (delikatnie mówiąc), że ma chęć rzucić to w pierony i "wsiąść do pociągu byle jakiego" bez biletu, z dreszczykiem emocji czy złapią czy nie heh. Wyrzucą z pociągu to wyrzucą, byle najdalej...

Takie myśli czasem nachodzą, mimo, że robi się to co się lubi, kocha, co fascynuje. 
Każdy ma chyba chwilami taki przesyt. "Pierdolę, nie robię". I nie ważne czy chodzi o własną działalność czy pracę u kogoś. Po prostu ma się dość. Chce się uciec, odciąć, na chwilę przestać być częścią świata. Coś jak w próżni. Tylko na chwilę.

I nieważne czasem, że firma idzie do przodu, jest co robić. Że reklama się szykuje i wywiad (stres pieroński). Nieważne, że ktoś obok (wybacz lub wybaczcie). Właśnie o to chodzi, że wszystko inne jest nieważne. Człowiek czuje przesyt sam w sobie. Nie umniejsza to wartości i stanowiska osób i rzeczy ważnych w Naszym życiu. Nie znaczy to, że mniej Nam zależy, że nie chcemy się starać...

Nie jesteśmy maszynami zaprogramowanymi na dany cel. Nie mamy włączonego trybu "power, no limit". Jesteśmy tylko ludźmi. Z obawami, rozterkami, zmęczeniami. Z masą obowiązków i wielkim dylematem, kto bądź co, bardziej zasługuje na tą chwilę czasu. Tą odrobinę, którą mamy. To Nam pozostaje. Pozostaje ten czas rozplanować "słusznie", tak jak się powinno. Ale czy to się udaje?

Niestety nie zawsze. Często jesteśmy posądzani o pracoholizm czy o nadmierną przesadę. Często to co robimy, niby rozumiane, jest częścią pracy ufoludka. Ktoś go widział, istnieje, ale to co po sobie zostawił to jakaś bujda. I co z tego, że ten ufoludek jest częścią Nas, narzucający ogrom pracy, bez której nie możemy żyć...

I przepraszam za obrazek, ale...

Pozdrawiam
PannaEM

sobota, 3 października 2015

Odłożone na bok

Nijak wychodzi mi regularność na blogu. Nijak postanowienia i samozaparcie. 
"Będę pisać częściej" - mówię sobie, a za chwilę dociera, że już minął tydzień czy miesiąc. Ki piernik, gdzie ten czas ucieka to ja bladego pojęcia nie mam. Zegar powinien mieć zdecydowanie 36h, a nie 24. Ale cóż.

Może ten typ tak ma. Potrzebuje konkretnej motywacji, by się zebrać "do kupy" heh.
Dziś motywacją do napisania postu okazała się zwykła rozmowa. Prosta, ot tak, temat związany z pracą. By po chwili okazało się, że nie tylko praca może być tematem.

Obudzone na nowo myśli, zainteresowania i sprawy odłożone na bok. Czemu? Z braku czasu? Praca, dom, dzieci? I człowiek "zapomina" o jeszcze innych aspektach. Spełnia się zawodowo, owszem, rodzinnie, no też (powiedzmy :P). Niby myśli również o tym, by nie zapomnieć o sobie, a tu co się okazuje? Że coś, co kiedyś interesowało leży sobie spokojnie na półce. Pomiędzy zamówieniami z pracy, spisem obowiązków domowych i bliżej nieokreślonymi rzeczami ważnymi i mniej ważnymi. I co się okazuje? Przy szybkich porządkach to co pod spodem, co kiedyś było ważne, lecz "przegrywa" ze stosem ważniejszych rzeczy, wrzucane jest do szafki. Najpierw z przodu, później ciut dalej, by na koniec wylądować w jej najdalszy kąt. I dlaczego?

Nie raz pisałam już o organizacji czasu. Nie raz pisałam o tym, że chcieć to móc. A okazuje się, że nie w tym jest rzecz. Odkładanie własnych zainteresowań nie jest związane z czasem, ani z chęciami. Kurczęęęęę, taki banał. Aż sama się do siebie śmieję, z wyciągniętych dość szybko wniosków. Proste jak budowa cepa.

To nic innego jak ta półka. Układając na niej rzeczy ważne, czasem przysłaniamy inne, równie ważne. Dlaczego? Z racji narzuconych obowiązków czy to przez siebie czy przez innych? Bezmyślnie robimy selekcję. Tworzymy własne priorytety opierając się nie tylko na sobie. Często są to dzieci, mąż, rodzina, praca. No bo przecież to najważniejsze. Czy aby na pewno?

Czy Nasze zainteresowania, rzeczy, które gdzieś tam w głowie siedzą, kiedyś były ważne i przypominają o sobie, zasługują na to, by wrzucić je w głąb szafki?
A może inaczej? Czy my jako filar rodziny, pracy nie zachowujemy się nie fair wobec samych siebie? Odkładając na bok dziecięce, młodzieńcze czy dorosłe fascynacje, pasje, marzenia, na rzecz obowiązków, czy nie jesteśmy nie fair wobec siebie samych?

Bo tak naprawdę z czego składa się życie? Czy tylko z obowiązków? Czy wchodząc w pewien etap życia MUSIMY "zapominać" o tym, o czym kiedyś marzyliśmy? Czy musimy porzucać Nasze fascynacje? Krótka piłka. Nie, nie musimy.

Pytanie tylko na jak długo pozwolimy, by "niszczały" na półce...
Bo z czasem może się okazać, że nie wystarczy już tylko szmatka i miotełka do kurzu...

I jedyne co Nam pozostanie to powiedzieć...

"Dawne marzenia były dobre. Nie spełniły się, ale dobrze, że były."
- Robert James Waller

A mnie mimo wszystko byłoby szkoda...

P.S. I jeszcze jedno, ważne pytanie moi Drodzy. Czy potraficie nazwać własne marzenia z przeszłości? Nie? Więc czemu były ważne kiedyś?...

Chciałabym wyjechać do Warszawy... A Ty? Drogi czytelniku?

Pozdrawiam
PannaEM

sobota, 12 września 2015

Imigranci

W ostatnim czasie internet, radio, tv czy jakiekolwiek przekaźniki zasypywane są masą informacji na temat syryjskich uchodźców. Uciekający przed wojną, zamieszkami bądź z innych powodów są "na językach" praktycznie wszystkich. 
Jedni wypowiadają się bazując na faktach, podpierając się historią, innymi kierują przekonania czy uprzedzenia. A jeszcze kolejni nawołują i próbują przekonać do własnych racji. Stanowisk w tej kwestii jest wiele.

Zwykle piszę z innych potrzeb i w innej tematyce, lecz...

Dziś, i ja mam swoje powody, by wypowiedzieć się "głośno". Dziś ja czuję potrzebę wyrazić to co myślę i czuję w obecnej sytuacji. Dziś ja chcę wyrazić swoje zdanie. Może odmienne, a może podobne do wielu z Nas. Nie wiem. Ale mam do tego prawo. 

Zaczynając od początku, kilka pytań... 
1. Czy jestem ZA czy PRZECIW przyjmowaniu imigrantów? 
2. Czym spowodowane jest moje stanowisko w tej sprawie?
3. Dlaczego jest ono niezmienne mimo wszystko?

Trzy podstawowe pytania, dwie odpowiedzi. Na pierwsze odpowiem krótko: NIE. Nie jestem za przyjęciem imigrantów. Nie takich, nie w ten sposób. Rodzi się kolejne pytanie: Dlaczego? I tu dochodzę do sedna. Do odpowiedzi na dwa kolejne pytania.

STRACH! 
Strach moi drodzy jest powodem mojego stanowiska i jego niezmienności w tym temacie. Strach o moje dzieci. Strach o ich bezpieczeństwo i przyszłość. 

Powodem nie są uprzedzenia, ksenofobia, rasizm czy brak miłosierdzia (co wielu zarzuca takim osobom jak ja). Powodem nie jest kolor skóry, wygląd czy problem z akceptacją innej wiary czy kultury. Powodem również nie jest brak współczucia czy niechęć pomocy. Nie. 
Moim powodem jest troska o moją rodzinę, moje dzieci i ich przyszłość. 

Może płytkie wg niektórych. Banalne i mało oryginalne. Niepodparte liczbami i faktami z historii. Lecz prawdziwe. 

Od najmłodszych lat uczę swoje dzieci tolerancji, niesienia pomocy, bezinteresowności, współczucia i okazywania wdzięczności. Że każdy z Nas jest równy i ma swoje prawa (jak i obowiązki). Od małego moje szkraby uczone są co znaczy "Proszę", "Dziękuję", "Przepraszam". By miały własne zdanie (bo mają do tego prawo) i potrafiły je okazywać w sposób asertywny. By nie krzywdziły, nie raniły, szanowały innych i ich przekonania, bo to ich obowiązek jako ludzi. Obowiązek jako części społeczeństwa.

Nie ukrywam. Wszystkie pojawiające się artykuły, filmiki czy informacje wywołują u mnie przeróżne emocje. Od złości (obserwując zachowania "byczków-uchodźców"), po współczucie i kręcącą się łzę w oku (patrząc na zdjęcia 3-letniego ciała chłopca na plaży czy uciekającego ojca z synem na rękach, któremu dziennikarka podstawiła nogę). Nie jestem bez serca. Lecz w pierwszej kolejności mam serce dla swoich dzieci, swojej rodziny. Wybaczcie za to co powiem, ale sobie kromkę chleba odmówię, swoim dzieciom nie. 

Nie odmówię im również poczucia bezpieczeństwa, równości czy lepszej przyszłości. Jeśli przez to jestem niemiłosierna i podła, to tak, jestem taka. Ponieważ ważniejsze jest dla mnie bezpieczeństwo i przyszłość mojego dziecka niż życie zdrowego, dorosłego faceta wysadzającego się w metrze w imię Allaha. Przy okazji zabierającego życie kilku bądź kilkudziesięciu niewinnym osobom, tylko dlatego, bo wg niego są niewierne. 

Poruszają mnie filmiki czy zdjęcia cierpiących dzieci i kobiet, mężczyzn, którzy rzeczywiście walczą o rodzinę. Ogólnie ludzi, którzy rzeczywiście uciekają przed wojną do pierwszego bezpiecznego miejsca. Ludzi, którzy pokazują wdzięczność za pomoc, choćby słowem, gestem. I takim należy się pomoc, lecz...

"Siedzą we mnie" słowa pewnego polityka z komisji europejskiej, który swoje stanowisko argumentował, by postawić się w sytuacji uchodźców. Jestem w stanie postawić się w takiej sytuacji. Z tą różnicą, że przed wojną uciekałabym z dziećmi do pierwszego, lepszego, bezpiecznego miejsca, błagając, by chociaż moje dzieci miały dach nad głową i co jeść. Z pokorą byłabym wdzięczna za schronienie i możliwość przetrwania z dala od miejsca, które może mojej rodzinie przynieść śmierć. I to właśnie ta różnica...

Bo mnie tego nauczyli rodzice, religia i środowisko, w którym żyję. Nauczyli tolerancji, wdzięczności i pokory. I tego uczę własne dzieci. I nie pozwolę, by ta, moim zdaniem, zdrowa hierarchia wartości została zburzona. Nie pozwolę, by moje dzieci nie miały przyszłości. By nie czuły się bezpiecznie.

Oczywiście w moim wpisie można również doszukać się oceniania i uprzedzeń. Lecz nie chodzi już o zawiedzione zaufanie. Nie chodzi o "nóż wbity w plecy przez przyjaciela". Chodzi o ludzi, którzy mają znaleźć się wokół nas i którym mamy dać kredyt zaufania, jako społeczeństwo. Ludzi, dorosłych ludzi, którzy mają swoją religię i przekonania, tak różne od naszych. I rzadko kiedy potrafią czy chcą "współgrać". W większości są to ludzie, którzy dla własnych przekonać skłonni są do najgorszych czynów. I pytam się teraz...
Czy takim ludziom mam dać kredyt zaufania? Mam wierzyć ślepo w to, że nie zostanę ofiarą ja czy moje dzieci? Kto da mi tą pewność? Albo chociaż ułamek?

"To nie jest pora, by bać się uchodźców"- brzmią kolejne słowa wysoko-postawionych. A kiedy będzie pora? - pytam się! Kiedy znajdę się w autobusie, metrze czy innym miejscu pełnym ludzi, gdzie jeden z wyznawców własnej religii zdetonuje siebie w imię własnego boga? A może powinnam zacząć się bać kiedy (jako kobieta) znajdę się w miejscu, w którym nie powinnam, prowokując swoim ubiorem i osierocę 2-jkę dzieci? Kiedy powinnam się bać?! Za rok, dwa, a może pięć?

Skrajnie? Wybiegając w przyszłość? Przecież wszystko pod kontrolą? A ile ta kontrola trwa i kiedy się zaczyna, a kiedy kończy? 

Mówię kategoryczne NIE, dla uchodźców. Z powodu strachu i niesprawiedliwości. Z powodu walki każdego dnia o lepsze jutro dla dzieci. Z powodu długoletniego czekania w kolejce na mieszkanie komunalne, z powodu braku spełniania warunków do zasiłków czy jakiejkolwiek pomocy od państwa. Przecież jestem zdrową, pracującą kobietą... Na długach przez nieudolność i zerową pomoc od państwa. Ale miejsce dla zdrowego, wymachującego maczetą byczka, miejsce się znajdzie...



   

niedziela, 30 sierpnia 2015

Hejt, a wyrażanie własnego zdania

Nie będę rozpisywać się skąd temat dzisiejszego wpisu. Nie jest to potrzebne, biorąc pod uwagę, że spora część z Nas spotyka się z tym niestety. Takie czasy chyba :/ Doba internetu, portale społecznościowe i coraz większe przedzieranie się tego do "realnego świata".

Ale zacznijmy od początku...

"Co oznacza słowo hejt? To spolszczona wersja słowa hate, czyli nienawidzić. Hejtem określa się działanie w Internecie, które jest przejawem złości, agresji i nienawiści. To wszelkie formy uderzenia w kogoś, nie tylko słowem (chociaż głównie nim), ale i grafiką czy filmem. Wielu internautów czuje się w sieci bezkarnych, dlatego chętnie obrażają innych użytkowników w czasie dyskusji (...)"
- www.se.pl

I z drugiej strony...

Wyrażanie własnego zdania czyli podstawa asertywności.
"Asertywność – w psychologii termin oznaczający posiadanie i wyrażanie własnego zdania oraz bezpośrednie wyrażanie emocji i postaw w granicach nienaruszających praw i psychicznego terytorium innych osób oraz własnych, bez zachowań agresywnych, a także obrona własnych praw w sytuacjach społecznychZachowanie asertywne polega na uznawaniu, że jest się tak samo ważnym, jak inni, na reprezentowaniu własnych interesów z uwzględnieniem interesów drugiej osoby. Zachowanie asertywne oznacza korzystanie z osobistych praw bez naruszania praw innychCharakteryzuje postawę akceptacji siebie, szacunku do siebie i innych.Postawa asertywna towarzyszy ludziom, którzy mają adekwatny do rzeczywistości obraz własnej osoby. Stawiają sobie realistyczne cele, dzięki czemu w pełni wykorzystują swoje możliwości, a jednocześnie nie podejmują zbyt trudnych zadań, co ich chroni przed rozczarowaniem i krytyką otoczenia."
- wikipedia.org

Ok. Mając jasno, pomarańczowo na białym ;) definicję hejtu i wyrażania własnego zdania, do czego zmierzam? Do bardzo prostego stwierdzenia. Mianowicie, "zasłanianiem się" wyrażaniem własnego zdania, gdy najzwyczajniej w świecie jest to hejtowanie. Często obserwuję tłumaczenie typu: "przecież ja tylko wyrażam własne zdanie i mam do niego prawo". Oczywiście, jak najbardziej każdy ma prawo je wyrażać. I tego nie neguję. Lecz przyglądając się bliżej temu własnemu zdaniu, okazuje się, że nie jest ono niczym innym, jak bezczelną i chamską krytyką, a to już hejt.

Nie wiem, może się mylę, ale jestem w stanie rozgraniczyć to w bardzo prosty sposób. Wyrażanie własnego zdania charakteryzuje się kilkoma zwrotami typu: "moim zdaniem", "uważam" czy "wg mnie". Dołóżmy do tego dalszą część w postaci "jesteś brzydka/ki, głupia itp". Jest to już pogranicze asertywności, a raczej nazwałabym to wyrażaniem własnego zdania w sposób krytyczny. Ale nadal pozostaje to własnym zdaniem. Typowe wyrażanie własnego zdania nie ubliża drugiej osobie czy instytucji, ani nie uwłacza jej godności. Zwraca uwagę na Nasz pogląd odnośnie błędów czy mankamentów jednostki. Lecz celem jej jest poprawa czegoś, a nie ubliżanie.
I to jest wyrażanie własnego zdania.

Sytuacja zmienia się, gdy bezpośrednio oceniamy i krytykujemy w sposób bezczelny, chamski i arogancki. Gdy wydaje się, że Nasze zdanie jest wyznacznikiem. Gdy na jakikolwiek ruch czy gest, szykujemy kolejną krytykę. A wszystko po to, by dopiec, sprawić przykrość, zdenerwować i czerpać z tego przyjemność. 
Moi drodzy, to nie wyrażanie własnego zdania! A hejtowanie, czyli obrażanie, ubliżanie, krytykowanie, tylko po to, by sprawić przykrość, ból czy sprowokować do "obrony". A to daje jeszcze większą satysfakcję hejterowi.

Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że bardzo rzadko zdarza się, by taka osoba przyznała się do hejtu. Rzadko zdarza się, by otwarcie powiedziała czy napisała: "tak jestem hejterem, czerpię przyjemność z krytykowania innych i czuję się lepszy/a". A przecież takie osoby praktycznie zawsze są pewne siebie i aroganckie. Cóż więc szkodzi przyznać się? Skoro tak pewnie i otwarcie "wyrażają własne zdanie" o innych, czemuż to nie zrobić tego o sobie? 

Bo tak naprawdę jakim powodem jest hejtowanie? To przejaw złości, agresji, frustracji? Ile jeszcze można wymieniać? Zazdrość, własna nieudolność, wrodzona bądź wyuczona obojętność, brak empatii czy nieumiejętność docenienia innych i postawienia się w sytuacji innych, własna wygoda? Podejrzewam, że powodów może być wiele, a ja wypisałam raptem ułamek. 

Otwarcie: "tak, jestem hejterem", trzeba byłoby przyznać się do swoich słabości, ułomności i braku granic. Trzeba byłoby się przyznać do tego, że Nasze życie nie jest tak idealne, na jakie je kreujemy. Trzeba byłoby przyznać się, że czegoś brak mimo wielu wygód. Trzeba byłoby otwarcie przyznać się: "zazdroszczę Ci, mimo wszystko". Jak i do tego, że nie mamy żadnych hamulców, by "niszczyć innych"...

A co i kto daje Nam prawo czuć się lepszym? Lepszym na tyle, by krytykować innych w sposób podły i arogancki, tylko dlatego, bo jest inny? Bo nie podoba Ci się jego ubiór, figura czy sposób bycia? Bo nie podoba Ci się, że ma to, czego Ty nie masz... Motywację do walki. Walki o życie, świadome i we własnych rękach.

Dlatego drogi hejterze... 

"Zanim osądzisz mnie i moje życie, włóż moje buty, przejdź ścieżki życia, które ja przeszłam, przeżyj moje bóle, smutki i cierpienia. Wytrwaj tyle ile ja wytrwałam/em, upadnij tam, gdzie ja upadłam/em i podnieś się tak samo jak ja się podniosłam/em. Kiedy już naprawdę poznasz moja historię, będziesz miał/a prawo, żeby ocenić mnie i moje życie (...)."
- znalezione w sieci

Pozdrawiam
PannaEm