Łączna liczba wyświetleń

O blogu

Witam Cię. Weź filiżankę kawy, kubek herbaty i usiądź wygodnie. Pozdrawiam. Panna Em

poniedziałek, 25 marca 2013

Z serii "Rozmowy z Nią" cz. 3

Okazuje się, że wyjdzie seria wpisów w tym temacie. Jednak nie tylko ja mam coś do przekazania, do powiedzenia. Nie tylko ja czuję potrzebę wyrzucenia pewnych emocji i uczuć z siebie...
Dzisiejszy wpis jest jednym z trudniejszych jakie miałam okazję pisać. Czemu? Chyba dlatego, że jest oparty na szczerości, lecz nie takiej jak w poprzednich postach. To nie zwykłe zwierzenie się, opisanie samopoczucia czy rozterek drugiej osoby. To szczerość ukazująca całkowicie, bez względnie odczucia i słabości ludzkiego umysłu. Ukazująca do czego zdolne są nasze myśli w chwilach największego smutku, żalu i bezsilności. Już samo słuchanie tego wzbudziło we mnie wiele skrajnych emocji...

Czekałam aż nadejdzie. Może z lekką nutką ciekawości, ale i niepokoju. Gdy zadzwoniła mówiąc "-Musimy porozmawiać" w jej głosie czuć było coś dziwnego. Przyszła... Zwykle wybierała bezpieczne miejsce z boku, by móc spokojnie pogrążyć się w rozważaniach, odpowiadać na moje pytania albo po prostu zacząć mówić. Dziś było inaczej. Nerwowym, lecz pewnym krokiem podeszła i usiadła naprzeciw mnie. 

W tym momencie muszę wkleić jeden z moich obrazków ...



Taki właśnie był jej wzrok, gdy tak siedziała przede mną i patrzyła mi prosto w oczy. Wytrzymałam to spojrzenie i nie pytając o nic czekałam. Czekałam aż sama zacznie wyrzucać z siebie to wszystko co ją gryzło w tym momencie. Widać było, że  przychodzi jej to z trudem...
"-Dziękuję, że nie zadajesz pytań (zaczęła). To ciężkie dla mnie. Sama nie wiem od czego zacząć ... A może wiem, tylko nie może mi to przejść przez gardło. Nie jest łatwo przyznać się do pewnych rzeczy...
-Więc czemu chcesz mi o tym powiedzieć? (zapytałam łagodnie). Jeśli to zbyt trudne dla Ciebie, może...
-Muszę! (przerwała mi). Po prostu muszę o tym głośno powiedzieć, a Ty musisz o tym napisać! Bym mogła to kiedyś przeczytać i uświadomić sobie powagę sytuacji, w której się znalazłam i błąd do jakiego w tamtym momencie mogłam być zdolna. Przeraziło mnie to. Cholernie przeraziły mnie moje myśli... Owszem, od myśli do czynów jeszcze kawałek drogi, ale jednak ... Czyny to często ucieleśnienie naszych myśli, pragnień, chęci. A ja... wtedy ... naprawdę miałam chęć zniknąć... Rozpłynąć się, rozpaść na kawałeczki i przestać istnieć. Dawno już nie miałam takich odczuć. Dawno już aż tak silnych, by być zdolną do tego. Ale wiesz co przeraziło mnie najbardziej? Może nawet nie te myśli, bo ludziom często w trudnych życiowych sytuacjach przychodzą do głowy najczarniejsze pomysły. Najbardziej przeraziło mnie to, że od tych moich myśli do czynu było bardzo blisko. Wystarczyło zaledwie zrobić jeden mały kroczek. Przez tą jedną chwilę naprawdę miałam ochotę położyć się i nigdy więcej nie obudzić... I miałam chęć "pomóc" sobie w tym, jeśli wiesz co mam na myśli, a myślę, że wiesz... A teraz? Teraz jest mi wstyd za tą chwilę słabości. Takie chwile nie mają prawa bytu, takie myśli nie mają prawa pojawiać się w głowie. Od tamtego momentu, próbuję znaleźć wytłumaczenie dla własnego stanu. I szczerze mówiąc wszystkie powody są teraz zbyt małe, bym kiedykolwiek mogła, sama przed sobą się z tego wytłumaczyć. Nie szukam teraz zrozumienia, rozgrzeszenia. Sama nie wiem czego szukam, sama nie wiem jak zrozumieć to, co chodziło mi po głowie. Możesz sobie pomyśleć, że jestem zdrowo szurnięta (ciekawe połączenie słów heh) i wcale nie będę mieć żalu o to. Rozmawiałyśmy ostatnio o tym, jak wiele błędów, sytuacji, w których się znalazłam jest moją winą. Sama to otwarcie przed sobą przyznałam. Jak i również to, że najpierw sama ze sobą muszę dojść do ładu, wytrzymać i zaakceptować. Jak widać, idzie mi to marnie. I teraz powiedz mi jak to zrobić? Jak nauczyć się żyć ze sobą, we własnym ciele, gdy ja go najzwyczajniej w świecie nie akceptuję. Jak nauczyć się żyć, gdy potrzebuję do tego akceptacji kogoś z zewnątrz, kogoś kto doda mi pewności siebie, kogoś kto mnie doceni i doda sił do walki z własnymi słabościami, kto pozwoli mi otworzyć się na nowo i na nowo pokochać życie. Kogoś kto zaakceptuje mnie i da motywację. Kogoś kto nie ucieknie uważając mnie za wariatkę. Ale jak? Skoro tym co robię skreślam siebie na starcie... I popadam co raz to niżej i niżej, dotykam dna, od którego nie umiem się odbić. Czuję, że sama już nie potrafię. A ludzie? Może i chcą mi pomóc, może i starają się, ale ja jak zwykle pięknie potrafię to spieprzyć (kolejne ciekawe połączenie heh), odstraszyć. Może jestem jakaś inna, nienormalna, a może po prostu nie umiem sobie poradzić z tym, co własnymi wyborami i błędami sobie narzuciłam.  Nauczyłam się żyć w jakiś określony dla siebie sposób. Przynajmniej tak mi się wydawało, do tego felernego momentu, momentu wielkiej słabości. Ale ja nauczyłam się jedynie jakoś przetrwać, tak naprawdę nie żyjąc. Tak jakbym istniała gdzieś z boku, obserwowała. Owszem przeżywała to wszystko wewnętrznie, ale nie tak jak powinnam. I w tamtym momencie na chwilę pozwoliłam sobie "wejść całą sobą" w to swoje życie, które obserwuję. I ta chwila wystarczyła, bym tego nie udźwignęła. Więc znów uciekłam. Od siebie, od ludzi, od własnego życia. I po raz kolejny bezpiecznie trzymam się z boku, pozwalając przemykać memu życiu przez palce. Na nowo chowam się w tą swoją skorupę, otaczam grubą warstwą ochronną tylko dlatego, bym nie mogła zniszczyć siebie doszczętnie ..."
Zamilkła i spuściła wzrok. Twarz ukryła w dłoniach. Nie wiedziałam co powiedzieć, nie wiedziałam jakimi słowami pocieszyć, nie wiedziałam jakie słowa w tym momencie mogą być odpowiednie. Na chwilę obecna nawet położenie dłoni na ramieniu było nieodpowiednie. Więc tak siedziałyśmy w milczeniu przez następne pół godziny, może dłużej. Nie popatrzyła już na mnie. Jak to miała w zwyczaju, po prostu wstała i udała się w kierunku drzwi. Na chwilę zatrzymała się, odwróciła. Popatrzyła smutnym wzrokiem i powiedziała "Dziękuję".



Brak komentarza do dzisiejszej rozmowy... Brak słów...
Pozdrawiam
PannaEm

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz