No i proszę, tyle różnych przerw na blogu z powodu nawału spraw, obowiązków, stresów itp., a jednak jak się chce, można znaleźć czas, mimo wszystko, na naskrobanie kilku zdań. Kwestia samozaparcia? A może po prostu przesyt już myśli, frustracji i trzeba dla nich znaleźć ujście? Może.
Parę bliskich mi osób pewnie ma mi to trochę za złe. A może nie za złe. Nie wiem jak to ująć. Jest im przykro? Czują się zawiedzeni? Że nie zwracam się już tak jak kiedyś ze swoimi problemami, rozterkami, że nie szukam w nich wsparcia tak, jak robiłam to do pewnego momentu. A może szukam, lecz w inny sposób?
No bo ileż można wałkować wciąż te same tematy. Ile można żalić się na to samo? Ile można ciągle i do upadłego wracać do tych samych problemów?
Bo mam wrażenie, że problemy zataczają jakieś błędne koło. Owszem, wdzierają się gdzieś tam jakieś nowe, dodatkowe, ale "namieszają" i mijają. Główną rolę, niestety odgrywają wciąż te same. Jest ich garstka. Może 3-4, ale wracają z siłą tsunami. Odlatują na bezpieczną dla nas odległość i gdy już poczujemy się pewnie, odwrócimy, by ruszyć dalej, powracają zataczając koło i uderzając w nas na nowo. Jak bumerang, który wypuszczasz z rąk i nie jesteś przygotowany na jego powrót. A to przecież nie Australia, kangurów tutaj nie widzę, co najwyżej parę osłów czy baranów. Ale kangury? Więc może zamiast bumerangu przydałby się taki balonik jak w Akademii Pana Kleksa. Zapakować na niego wszystkie problemy i sru, puścić w niebo. Hmm, ciekawa myśl, ale jak to zrobić? :/
Niestety życie nie jest tak proste jak w książkach, bajkach czy filmach. Kieruje się własnymi prawami, przypisanymi każdemu z nas indywidualnie. Coś na zasadzie selekcji (?). "Ten już tyle przeszedł, wyszedł na prostą, jak dorzucę trochę problemów i tak da radę, nie może spocząć na laurach. Ten i tak ma wszystko gdzieś, więc na co mu problemy. A tamtemu rzucę tylko troszkę przecież w czepku urodzony" ;] No śmiejcie się z moich przykładów, śmiejcie gromkim śmiechem, ale inaczej nie potrafię tego ująć. Nic innego mi do głowy nie przychodzi. Chyba, że to przyciąganie problemów swoim nastawieniem, o czym pisałam ostatnio. Sama już nie wiem. Chwilami gubię się.
Zmagam się z własnymi problemami, na tym cholernym bumerangu (chyba im tam wygodnie ;]), patrzę na rozterki i kłody pod nogi bliskich mi osób, obserwuję i nadstawiam uszy na to co dzieje się dookoła, nawet u obcych ludzi. I otwieram szeroko oczy ze zdziwienia. Jeszcze pasuje bym rozdziawiała usta w geście rozpaczy.
Choroby dziecka/dzieci, wciąż powracające. Brak pracy, bądź czasu, by tą pracę wykonywać. Co za tym idzie coraz większe trudności w zapewnieniu sobie i bliskim choćby podstawowych warunków na godne życie. Nieporozumienia z przyjaciółmi czy rodziną. Przeszłość, która uparcie daje o sobie znać w najmniej oczekiwanym momencie. Przykładów jest masa. To tylko czubek góry lodowej. I jedyne co teraz przychodzi mi na myśl to obrazek kątem oka zauważony i powracający w myślach...
No i gdzie mój sens? Do cholery jasnej, pytam się, kto mi zajumał mój sens?!...
Czy Wy też tak macie?
Pozdrawiam
PannaEm
Parę bliskich mi osób pewnie ma mi to trochę za złe. A może nie za złe. Nie wiem jak to ująć. Jest im przykro? Czują się zawiedzeni? Że nie zwracam się już tak jak kiedyś ze swoimi problemami, rozterkami, że nie szukam w nich wsparcia tak, jak robiłam to do pewnego momentu. A może szukam, lecz w inny sposób?
No bo ileż można wałkować wciąż te same tematy. Ile można żalić się na to samo? Ile można ciągle i do upadłego wracać do tych samych problemów?
Bo mam wrażenie, że problemy zataczają jakieś błędne koło. Owszem, wdzierają się gdzieś tam jakieś nowe, dodatkowe, ale "namieszają" i mijają. Główną rolę, niestety odgrywają wciąż te same. Jest ich garstka. Może 3-4, ale wracają z siłą tsunami. Odlatują na bezpieczną dla nas odległość i gdy już poczujemy się pewnie, odwrócimy, by ruszyć dalej, powracają zataczając koło i uderzając w nas na nowo. Jak bumerang, który wypuszczasz z rąk i nie jesteś przygotowany na jego powrót. A to przecież nie Australia, kangurów tutaj nie widzę, co najwyżej parę osłów czy baranów. Ale kangury? Więc może zamiast bumerangu przydałby się taki balonik jak w Akademii Pana Kleksa. Zapakować na niego wszystkie problemy i sru, puścić w niebo. Hmm, ciekawa myśl, ale jak to zrobić? :/
Niestety życie nie jest tak proste jak w książkach, bajkach czy filmach. Kieruje się własnymi prawami, przypisanymi każdemu z nas indywidualnie. Coś na zasadzie selekcji (?). "Ten już tyle przeszedł, wyszedł na prostą, jak dorzucę trochę problemów i tak da radę, nie może spocząć na laurach. Ten i tak ma wszystko gdzieś, więc na co mu problemy. A tamtemu rzucę tylko troszkę przecież w czepku urodzony" ;] No śmiejcie się z moich przykładów, śmiejcie gromkim śmiechem, ale inaczej nie potrafię tego ująć. Nic innego mi do głowy nie przychodzi. Chyba, że to przyciąganie problemów swoim nastawieniem, o czym pisałam ostatnio. Sama już nie wiem. Chwilami gubię się.
Zmagam się z własnymi problemami, na tym cholernym bumerangu (chyba im tam wygodnie ;]), patrzę na rozterki i kłody pod nogi bliskich mi osób, obserwuję i nadstawiam uszy na to co dzieje się dookoła, nawet u obcych ludzi. I otwieram szeroko oczy ze zdziwienia. Jeszcze pasuje bym rozdziawiała usta w geście rozpaczy.
Choroby dziecka/dzieci, wciąż powracające. Brak pracy, bądź czasu, by tą pracę wykonywać. Co za tym idzie coraz większe trudności w zapewnieniu sobie i bliskim choćby podstawowych warunków na godne życie. Nieporozumienia z przyjaciółmi czy rodziną. Przeszłość, która uparcie daje o sobie znać w najmniej oczekiwanym momencie. Przykładów jest masa. To tylko czubek góry lodowej. I jedyne co teraz przychodzi mi na myśl to obrazek kątem oka zauważony i powracający w myślach...
No i gdzie mój sens? Do cholery jasnej, pytam się, kto mi zajumał mój sens?!...
Czy Wy też tak macie?
Pozdrawiam
PannaEm
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz